Kallokaina to jedna z tych powieści, którym długo przyszło czekać na moich półkach na swój moment. Dlaczego warto się nią zainteresować?
Kultowa szwedzka dystopia po raz pierwszy po polsku. W militarnej dyktaturze, gdzie życie obywateli na każdym kroku regulują państwowe przepisy, chemik Leo Kall stara się zasłużyć na chwałę, przedstawiając władzom swój najnowszy wynalazek – serum zmuszające przesłuchiwanego do wyznania swoich najskrytszych myśli.
Kallokaina to jedna z prekursorek powieści dystopijnej, napisana w 1940 roku, na dziewięć lat przed Rokiem 1984 Orwella i osiem-dziewięć lat po Nowym wspaniałym świecie Huxleya. Wspominam o tych dwóch tekstach, ponieważ tematycznie i klimatycznie omawiana dziś powieść wydaje się do nich podobna. Karin Boye osadziła akcję w świecie, którego czytelnik właściwie nie poznaje, ale którego i tak może się obawiać: przepełnionym nieustanną inwigilacją, traktującym jednostkę jedynie jako trybik niezbędny do poprawnego funkcjonowania, niepozwalającym na swobodę myśli czy działania. Podstaw tego uniwersum właściwie nie poznajemy, nad czym ubolewam, ale nie stanowi to wady przekreślającej tytuł w moich oczach. Pisząc Kallokainę, Autorka ponoć inspirowała się tym, co zobaczyła w hitlerowskich Niemczech w trakcie podbytu w Berlinie w latach 1932-1933, co czyni ten tytuł jeszcze bardziej porażającym.