środa, 14 stycznia 2015

Fragment "Kronik Bane'a"

Fragment Kronik Bane'a, zbioru opowiadań o Magnusie, jednym z bohaterów Darów anioła i Diabelskich maszyn
 
Co naprawdę zdarzyło się w Peru
Cassandra Clare i Sarah Rees Brennan

życiu Magnusa Bane’a, kiedy Najwyższa Rada peruwiańskich czarowników wygnała go z Peru. Nie miał im nawet za złe swojej wybitnie niekorzystnej podobizny, jaką umieścili na kolportowanych w peruwiańskim Podziemnym Świecie plakatach. Chodziło o to, że Peru było jednym z jego ulubionych miejsc. Przeżył tam wiele przygód, miał stamtąd mnóstwo pięknych wspomnień – poczynając od roku 1791, kiedy zaprosił Ragnora Fella, by dołączył do niego w uroczystym wypadzie na zwiedzanie Limy.
1791
Magnus obudził się w przydrożnym zajeździe na peryferiach Limy. Włożył haftowaną kamizelkę, spodnie do kolan i lśniące buty z klamerkami i ruszył na poszukiwanie śniadania. Zamiast niego znalazł właścicielkę zajazdu: pulchna kobieta w narzuconej na długie włosy czarnej mantyli naradzała się z zatroskaną miną z jedną ze służących. Rozmawiały o nowym przybyszu.
– To chyba jakiś potwór morski – usłyszał Magnus szept gospodyni. – Albo syren. Czy oni nie umierają po wyjściu na ląd?
– Dzień dobry paniom! – zawołał Magnus. – Wygląda na to, że przybył mój gość.
Kobiety zamrugały ze zdumienia, i to aż dwukrotnie. Pierwszy z tych gestów Magnus złożył na karb jego jaskrawego stroju, drugi, powolniejszy, przypisał działaniu swoich słów. Wesoło pomachał obu damom i przez szerokie drewniane drzwi wyszedł na dziedziniec, skąd trafił do wspólnej sali. Zastał tam swojego kolegę po fachu, czarownika Ragnora Fella, który przycupnął w głębi pomieszczenia z kuflem chicha de molle w ręce.
– Dla mnie to samo, co dla niego – poinstruował służącą Magnus. – Albo nie, chwileczkę. To samo, ale razy trzy.
– Powiedz im, że ja też chcę – odezwał się Ragnor. – Ten kufel zawdzięczam wyłącznie upartemu pokazywaniu palcem.
Magnus spełnił prośbę przyjaciela, a kiedy znów na niego spojrzał, stwierdził, że stary druh nic a nic się nie zmienił: jak zwykle był fatalnie ubrany, posępny jak burzowa chmura i intensywnie zielonoskóry. On sam cieszył się w duchu, że w jego wypadku znamię czarownika nie jest takie oczywiste. Owszem, posiadanie złoto-zielonych kocich oczu o pionowych źrenicach wiązało się czasem z pewnymi niedogodnościami, ale zwykle wystarczał prosty urok, żeby je ukryć. A jeśli nie... Cóż, nie brakowało pań (i panów), dla których nie była to bynajmniej wada.
– Bez uroku? – zdziwił się Magnus.
– Zaproponowałeś mi wspólną podróż, która będzie jednym wielkim festiwalem rozpasania – przypomniał mu Ragnor.
Magnus się rozpromienił.
– To prawda! – Zawahał się. – Wybacz, ale... nie widzę związku...
– Przekonałem się, że w swojej naturalnej postaci mam większe powodzenie u dam – wyjaśnił Ragnor. – Kobiety lubią różnorodność. Na dworze Ludwika, Króla Słońce, była taka jedna, która twierdziła, że nikt nie może się równać z jej „najdroższą kapustką”. To czułe określenie bardzo się ponoć przyjęło we Francji. A wszystko dzięki mnie.
Mówił to swoim tradycyjnie smętnym tonem.
Kiedy służąca postawiła przed nimi sześć drinków, Magnus zagarnął je dla siebie.
– Będą mi potrzebne – wyjaśnił. – Wszystkie. Proszę podać kolejne mojemu przyjacielowi.
– Inna z kolei nazywała mnie swoim słodziutkim groszkiem – ciągnął Ragnor.
Magnus pociągnął solidny, wzmacniający łyk trunku, wyjrzał przez okno (był słoneczny dzień), spuścił wzrok na stojące przed nim kufle i od razu poczuł się lepiej.
– Moje gratulacje, słodziutki groszku. Witaj w Limie, mieście królów.

***

Po śniadaniu, na które złożyło się pięć drinków Ragnora i siedemnaście Magnusa, Magnus zabrał przyjaciela na spacer po Limie – od pozłacanej i rzeźbionej w zawijasy fasady pałacu arcybiskupa, po kolorowe domy z drugiej strony placu, z obowiązkowo ozdobnymi balkonami, na których w przeszłości Hiszpanie wykonywali egzekucje na przestępcach.
– Pomyślałem, że najprzyjemniej będzie zacząć od stolicy – mówił Magnus. – Poza tym, już tu kiedyś byłem, jakieś pięćdziesiąt lat temu. To był cudowny czas, jeśli nie liczyć trzęsienia ziemi, które prawie pochłonęło miasto.
– Miałeś coś wspólnego z tym trzęsieniem ziemi?
– Ależ Ragnorze. – Magnus spojrzał na przyjaciela z wyrzutem. – Nie możesz mieć do mnie pretensji o każdy mały kataklizm...
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – odparł z westchnieniem Ragnor. – Liczę na to, że nie będziesz taki jak zwykle. Że będziesz... bardziej odpowiedzialny – wyjaśnił. – Nie znam języka.
– Nie znasz hiszpańskiego? – spytał Magnus. – Czy keczua? A może ajmara?
Sam doskonale zdawał sobie sprawę, że wszędzie jest obcy, uczył się więc wszystkich możliwych języków, żeby później móc podróżować dokądkolwiek zechce. Hiszpański był pierwszym językiem, jaki poznał poza swoim ojczystym. Tym ostatnim rzadko się jednak posługiwał. Rodzima mowa przypominała mu matkę i ojczyma, kojarzyła się z miłością, modlitwą i rozpaczą dzieciństwa, ale też ciążyła mu trochę w ustach, jakby, używając jej, zawsze musiał mówić serio.
(Były jeszcze inne języki: czyśćcowy, geheński i tartarski. Nauczył się ich, żeby móc się porozumiewać z mieszkańcami demonicznych królestw; języki, którymi zmuszony był się posługiwać w swoim fachu. Jednak przypominały mu one rodzonego ojca, a te wspomnienia były jeszcze gorsze).
Powaga i szczerość były jego zdaniem stanowczo przereklamowane, podobnie jak zmuszanie innych do snucia ­nieprzyjemnych wspomnień. O wiele bardziej wolałby bawić się i zabawiać innych.
– Nie znam żadnego z języków, które wymieniłeś – odparł Ragnor. – Wygląda jednak na to, że świetnie mówię po głuptacku, bo ciebie rozumiem doskonale.
– To było niepotrzebne i niesympatyczne – wytknął mu Magnus. – Ale bądź spokojny, możesz mi zaufać. Całkowicie.
– Po prostu nie zostaw mnie tu samego. Przysięgnij, Bane, że tego nie zrobisz.
Magnus uniósł brwi.
– Daję ci słowo honoru!
– Znajdę cię – ostrzegł go Ragnor. – Znajdę skrzynię, w której trzymasz te swoje kretyńskie ubrania, a potem, kiedy będziesz spał, przyprowadzę tam lamę, żeby obsikała wszystko, co do ciebie należy.
– Nie bądź niemiły. Niepotrzebnie się martwisz, zaraz nauczę cię wszystkich niezbędnych słówek. Pierwsze z nich to fiesta.
Ragnor spochmurniał.
– Co to znaczy?
Magnus uniósł brwi.
– To znaczy „przyjęcie”. Kolejne ważne słowo to juerga.
– Czyli?
Magnus nie odpowiedział.
– Magnusie... – upomniał go surowym tonem Ragnor. – Czy to słowo również oznacza „przyjęcie”?
Magnus nie mógł się powstrzymać od chytrego uśmieszku.
– Przeprosiłbym – odparł – ale wcale nie jest mi przykro.
– Przydałaby ci się odrobina rozsądku – mruknął Ragnor.
– Jesteśmy na wakacjach!
– Ty bez przerwy jesteś na wakacjach – zauważył Ragnor. – Od trzydziestu lat!
Istotnie. Od czasu śmierci pierwszej ukochanej – nie pierwszej w ogóle, ale pierwszej, która żyła u jego boku i zmarła w jego ramionach – Magnus nigdzie nie osiadł na stałe. Myślał o niej wystarczająco często, żeby wzmianka na jej temat nie sprawiała mu przykrości; we wspomnieniach jej twarz tchnęła odległym, znajomym pięknem gwiazd, nietykalna, lecz co noc lśniąca mu przed oczami.
– Jakoś nie mogę nasycić się przygodami – odparł beztrosko. – A przygody mną.
Nie miał pojęcia, dlaczego Ragnor znowu westchnął.

***

Nieufna natura przyjaciela przyprawiała Magnusa o smutek i rozczarowanie, tak jak podczas wyprawy nad jezioro Yarinacocha, kiedy to Ragnar zmrużył oczy i spytał podejrzliwie:
– Czy te delfiny na pewno są różowe?
– Były różowe, kiedy tu przybyłem! – wykrzyknął urażony Magnus i zawiesił głos. – Jestem tego prawie pewien...
Przebyli całą drogę od costa do sierra, zapoznając się ze wszystkimi atrakcjami Peru. Ulubionym miejscem Magnusa było chyba miasto Arequipa, skrawek księżyca zbudowany z jasnego krystalicznego tufu, który pod muśnięciem słońca skrzył się olśniewającą bielą, jak woda mieniąca się w blasku księżyca.
Była tam również pewna niezwykle atrakcyjna młoda dama, która jednak ostatecznie doszła do wniosku, że woli Ragnora. Magnus nie uważał, że wiele by w życiu stracił, gdyby nie wziął udziału w złożonym z czarowników trójkącie miłosnym ani nie usłyszał, jak kobieta nazywa kochanka „cudownym dzbanecznikiem” po francusku (w języku, który Ragnor rozumiał). Sam Ragnor był jednak zachwycony i pierwszy raz nie żałował, że wezwany przez przyjaciela przybył do Limy.
Chcąc go w końcu wyciągnąć z Arequipy, Magnus musiał mu przedstawić kolejną uroczą młodą damę, Giulianę, specjalistkę od lasów deszczowych, która zapewniła ich, że będzie umiała im wskazać ayahuascę, roślinę o niezwykłych magicznych właściwościach.
Później, w tropikalnych leśnych ostępach, gorzko żałował wyboru takiej akurat przynęty. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział zieleń, zieleń, zieleń. Nawet kiedy patrzył na swojego towarzysza podróży.
– Nie podoba mi się ten las deszczowy – poskarżył się Ragnor.
– To dlatego, że w przeciwieństwie do mnie nie jesteś otwarty na nowe doświadczenia!
– Wcale nie. Dlatego że jest tu bardziej wilgotno niż u dzika pod pachą i śmierdzi dwa razy gorzej.
Magnus odepchnął sprzed oczu ociekający wodą pierzasty liść.
– Muszę ci przyznać rację. Doceniam też dobór słów: udało ci się nakreślić niezwykle wyrazisty obraz.
Las deszczowy nie był może miejscem najprzyjemniejszym, za to z pewnością był przepiękny. Zieleń gęstego podszytu różniła się wyraźnie od zieleni widocznych wysoko w górze delikatnych liści drzew. Niektóre rośliny wyróżniały się pierzastą, rozkołysaną sylwetką, inne miały pnie poskręcane niczym gruby sznur. Wszechobecną zieleń przełamywały niespodziewane jasne plamy – kolorowe skupiska kwiatów i sygnalizujący obecność zwierząt ruch w zaroślach.
Szczególnie urzekł Magnusa widok czepiaków – filigranowe sylwetki o połyskliwej sierści, z rozpostartymi rękami i nogami przypominały gwiazdy w koronach drzew – i płochliwe, szybkie, zwinne sajmiri.
– Pomyśl tylko – powiedział. – Ja i mój mały małpi kompan. Mógłbym go uczyć różnych sztuczek, założyć mu zmyślny żakiecik... Wyglądałby całkiem jak ja! Tylko bardziej jak małpka.
– Twojemu przyjacielowi miesza się w głowie – orzekła Giuliana, zwracając się do Ragnora. – To choroba wysokościowa. Znajdujemy się wysoko nad poziomem morza.
Magnus nie do końca wiedział, po co w ogóle wzięli ze sobą przewodniczkę, chociaż jej obecność bez wątpienia miała kojący wpływ na Ragnora. Inni ludzie podążali zapewne posłusznie za swoimi przewodnikami we wszelkie nieznane i potencjalnie niebezpieczne miejsca, ale Magnus – jak na czarownika przystało – był gotowy w każdej chwili stoczyć magiczną walkę z demonem-jaguarem. Ach, cóż by to była za historia; z pewnością zaimponowałby nią niektórym damom odpornym na zgoła niezrozumiały urok osobisty Ragnora. Albo niektórym dżentelmenom.
Zajęty zbieraniem owoców i rozważaniami na temat demonów-jaguarów, w pewnym momencie rozejrzał się i stwierdził, że jego towarzysze gdzieś zniknęli, a on został sam w zielonej głuszy.
Przystanął, podziwiając ogromne, opalizujące kwiaty bromelii, których płatki tworzyły jakby puchar mieniący się wodą i kolorami. W skrzących się jak klejnoty wnętrzach kwiatów siedziały żabki.
Podniósł wzrok i spojrzał prosto w okrągłe, brunatne oczy małpy.
– Cześć, kolego – powiedział.
Małpa wydała przeraźliwy dźwięk, ni to warknięcie, ni to syk.
– Zaczynam powątpiewać w uroki naszej przyjaźni – zauważył Magnus.
Giuliana uprzedzała ich, żeby w wypadku spotkania z małpą nie próbowali się cofać, tylko stali nieruchomo, okazując spokój i autorytet. Ta małpa była wyraźnie większa od wszystkich, które widzieli wcześniej – miała szerokie, przygarbione barki i gęstą, niemal czarną sierść. Magnus przypomniał sobie właściwą nazwę: miał przed sobą wyjca.
Rzucił mu figę. Wyjec ją złapał.
– No i pięknie. Uznajmy, że jesteśmy kwita.
Małpa podeszła bliżej, poruszając złowieszczo żuchwami.
– Zastanawiam się, co ja tu właściwie robię. Bo wiesz, zasadniczo to moim naturalnym środowiskiem jest miasto: blask świateł, towarzystwo, rozrywka w płynie. I brak małp, które pojawiają się nie wiadomo skąd.
Ignorując poradę Giuliany, Magnus zrobił szybki krok w tył i rzucił wyjcowi kolejny owoc. Tym razem małpa nie złapała przynęty. Sprężyła się do skoku i groźnie warknęła. Magnus cofał się pośpiesznie, aż uderzył plecami o drzewo. Przy tym zderzeniu zamłócił ramionami (w głębi ducha cieszył się, że nikt go nie obserwuje i nie oczekuje, że zachowa się jak wytworny czarownik-światowiec) i wtedy małpa skoczyła na niego.
Wrzasnął, okręcił się na pięcie i popędził na oślep w las. Zapomniał, że niesie owoce, które sypały się za nim jasną kaskadą, gdy na złamanie karku uciekał przed małpim zagrożeniem. Słysząc, jak wyjec depcze mu po piętach, jeszcze przyśpieszył kroku... aż w końcu pogubił wszystkie owoce i wpadł na Rag­nora.
– Uważaj trochę! – warknął Ragnor.
– Na swoją obronę muszę przyznać, że świetnie się maskujesz – zauważył Magnus, po czym dwukrotnie ze szczegółami zrelacjonował swoją straszliwą małpią przygodę: raz po hiszpańsku na użytek Giuliany, i drugi, po angielsku, dla Ragnora.
– Dureń z ciebie – skwitowała jego opowieść Giuliana. – To oczywiste, że przed dominującym samcem należy natychmiast ustąpić. Masz ogromne szczęście, że zajął się owocami; inaczej rozszarpałby ci gardło. Myślał, że chcesz mu ukraść samice.
– Ja bardzo przepraszam, ale naprawdę nie było czasu na wymianę tego rodzaju osobistych refleksji! – żachnął się Magnus. – Skąd miałem wiedzieć? Poza tym zapewniam was oboje, że nie czyniłem żadnych awansów małpim samicom. – Mrugnął porozumiewawczo. – Nie miałem okazji, bo żadnej nie widziałem.
Mina Ragnora sugerowała, że ogromnie żałuje wszelkich decyzji, które zaprowadziły go do tego miejsca, i to w takim towarzystwie. Nieco później przystanął i syknął – na tyle cicho, żeby Giuliana go nie usłyszała, za to w sposób makabrycznie podobny do małpiego prześladowcy Magnusa:
– Zapomniałeś, że umiesz rzucać czary?
Magnus posłał mu przez ramię pogardliwe spojrzenie.
– Nie zamierzam czarować małp! Doprawdy, Ragnorze, za kogo ty mnie masz?

***

Nie sposób poświęcić całego życia małpom i rozpuście – Magnus musiał znaleźć jakiś sposób na sfinansowanie swoich pijatyk. Zawsze mógł liczyć na siatkę Podziemnych, dlatego natychmiast po tym, jak znalazł się w Peru, zadbał o nawiązanie odpowiednich kontaktów.
Kiedy sytuacja wymagała jego specyficznych umiejętności, zabrał ze sobą Ragnora. Razem zaokrętowali się na statku w Salaverry, odziani w najelegantsze stroje. Magnus założył jeszcze swój największy kapelusz, ze strusim piórem.
Edmund García, jeden z najzamożniejszych peruwiańskich kupców, przywitał ich na pokładzie dziobowym – rumiany, ubrany w drogi, długi płaszcz zapinany z przodu, pumpy i upudrowaną perukę. Ze skórzanego pasa zwieszał się ozdobnie grawerowany pistolet.
Mrużąc oczy, García spojrzał na Ragnora.
– A to co, jakiś potwór morski?
– To bardzo szanowany czarownik – odparł Magnus. – Prawdę mówiąc, dostaje pan dwóch czarowników w cenie jednego.
García nie zbiłby fortuny, gdyby odrzucał pchające mu się w ręce dobre okazje. Temat potworów morskich został raz na zawsze zamknięty.
– Witajcie – powiedział tylko kupiec.
– Nie lubię statków – przyznał Ragnor, rozglądając się. – Mam potworną chorobę morską.
Aż się prosiło o żart, że pewnie zielenieje wtedy na twarzy, ale Magnus nie zamierzał się do niego zniżać.
– Zechciałby nam pan przybliżyć naturę czekającego nas zadania? – zaproponował Garcíi. – Z listu, którzy otrzymałem, wynikało, że potrzebuje pan moich szczególnych zdolności, muszę jednak przyznać, iż jestem tak wszechstronnie utalentowany, że nie bardzo wiem, na czym konkretnie panu zależy. Aczkolwiek oddaję na pańskie usługi wszystkie swoje umiejętności.
– Jesteście obcy na naszej ziemi – odparł García. – Możecie zatem nie zdawać sobie sprawy, że źródłem dobrobytu, jakim w tej chwili cieszy się Peru, jest nasz główny towar eksportowy: guano.
– Co on mówi? – zainteresował się Ragnor.
– Na razie nic, co by ci się spodobało – odparł Magnus. Miotany falami statek kołysał się pod ich stopami. – Przepraszam – zwrócił się Magnus do Edmunda. – Mówił pan o ptasich odchodach...
– Owszem. Przez lata głównymi beneficjentami tej gałęzi handlu byli kupcy europejscy, ostatnio jednak uchwalono nowe prawo, dające Peruwiańczykom uprzywilejowaną pozycję: Europejczycy, którzy nie wezmą sobie peruwiańskich wspólników, będą musieli wycofać się z interesu. Jeden z moich statków, wiozący dość pokaźny ładunek guana, będzie jednym z pierwszych, jakie wyruszą na morze po uchwaleniu tej nowej ustawy. Obawiam się, że może paść ofiarą czyichś niecnych zakusów.
– Myśli pan, że piraci skuszą się na ptasie odchody? – spytał Magnus.
– Co się dzieje? – jęknął Ragnor.
– Zaufaj mi, nie chcesz wiedzieć. – Magnus wrócił spojrzeniem do Garcíi. – Jak już wspomniałem, wachlarz moich talentów jest niebywale rozległy, nie wydaje mi się jednak, by obejmował... hmm... pilnowanie guana.
Sam ładunek budził wprawdzie jego wątpliwości, ale wiedział co nieco o Europejczykach zawsze i wszędzie gotowych położyć łapę na wszystkim, co zobaczą, jakby należało do nich, i tylko do nich – ziemia, ludzie, towary...
Poza tym, nigdy jeszcze nie uczestniczył w prawdziwych morskich przygodach.
– Jesteśmy gotowi sowicie zapłacić – powiedział García i wymienił konkretną sumę.
– Rozumiem. W takim razie czujemy się zatrudnieni – odparł Magnus i wyłuszczył rzecz całą Ragnorowi.

***

– Jakoś nie jestem przekonany – przyznał Ragnor. – I nie mam pojęcia, skąd wytrzasnąłeś ten kapelusz.
Magnus poprawił nakrycie głowy, żeby wyglądało jak najbardziej zawadiacko.
– Przypadkiem wpadł mi w ręce... Uznałem, że będzie pasował.
– Nikt tu nie nosi czegoś, co choćby w przybliżeniu go przypominało.
Magnus powiódł lekceważącym spojrzeniem po upośledzonych modowo żeglarzach.
– Oczywiście jest mi przykro z ich powodu, nie rozumiem wszakże, dlaczego to spostrzeżenie miałoby mieć wpływ na mój niezwykle modny wizerunek.
Przeniósł wzrok na morze. Przejrzysta, intensywnie zielona woda mieniła się takimi samymi odcieniami turkusu i szmaragdu jak oszlifowany turmalin. Na horyzoncie było widać dwa statki: jeden, do którego mieli dołączyć, i drugi, co do którego Magnus miał poważne podejrzenie, że jest statkiem pirackim i właśnie szykuje się do zaatakowania tego pierwszego.
Pstryknął palcami i nagle ich własny statek skoczył w stronę widnokręgu.
– Magnus! Nie przyśpieszaj statku magicznie! – zbulwersował się Ragnor. – Po co to robisz?
Magnus znowu pstryknął palcami i sfatygowana w licznych sztormach burta rozjarzyła się błękitnymi skrami.
– Wykryłem budzących postrach piratów. Szykuj się do bitwy, mój zielonkawy przyjacielu.
Na te słowa Ragnor głośno zwymiotował, po czym jeszcze głośniej wyraził swoje niezadowolenie z tego faktu, ponieważ jednak przez ten czas wyraźnie zbliżyli się do tamtych dwóch statków, Magnus był zadowolony.
– Nie mieliśmy tropić piratów! Nie ma żadnych piratów! Mamy tylko pilnować ładunku. A w ogóle to co to za ładunek?
– Jesteś szczęśliwszy, kiedy tego nie wiesz, słodziutki groszku.
– Proszę cię, nie nazywaj mnie tak.
– Nigdy więcej tego nie zrobię – obiecał Magnus. – Nigdy.
I wykonał pośpieszny, oszczędny gest. Pierścienie na jego palcach zalśniły w słońcu, kreśląc jasne linie w powietrzu.
Statek, który uparł się uważać za wrogi, wyraźnie się przechylił. Nie można było wykluczyć, że Magnus odrobinę przesadził.
Garcíi wyraźnie zaimponowała jego umiejętność unieszkodliwiania statków na odległość, chciał jednak mieć absolutną pewność, że ładunkowi nic nie grozi. Zrównali się więc z większą jednostką; statek piratów został już daleko, daleko z tyłu.
Taki stan rzeczy bardzo odpowiadał Magnusowi. Piraci, morskie przygody – zawsze chciał tego spróbować.
– Ty też spróbuj – poradził Ragnorowi. – Zobaczysz, będzie kapitalnie.
Po czym chwycił zwisającą linę, przeleciał na niej ponad sążniami lśniącej błękitem przestrzeni i połyskującym odcinkiem pokładu.
A potem spadł prościutko do ładowni.
Chwilę później Ragnor poszedł w jego ślady.
– Zatkaj nos – poradził mu pośpiesznie Magnus. – I wstrzymaj oddech. Ktoś musiał interesować się ładunkiem, bo zostawił otwartą ładownię, do której właśnie wpadliśmy.
– I wylądowaliśmy, dzięki tobie, w zupie.
– Żeby tylko... – mruknął Magnus.
Dali sobie chwilę na ocenę sytuacji. Magnus wylądował po łokcie w paskudztwie; co gorsza, zgubił swój zawadiacki kapelusz i teraz starał się po prostu nie myśleć, w czym ugrzęźli. Gdyby tylko udało mu się skupić na czymkolwiek innym niż odchody małych skrzydlatych ssaków, mógłby sobie wyobrazić, że tkwi w powodzi czegoś innego. Czegokolwiek innego.
– Magnusie? – odezwał się Ragnor. – Widzę już, że ładunek, którego strzeżemy, to jakaś wybitnie niesympatyczna substancja, ale czy mógłbyś mi powiedzieć, co to dokładnie jest?
Widząc, że dalsze ukrywanie faktów nie ma sensu, Magnus powiedział mu prawdę.
– Nie cierpię tych peruwiańskich przygód – odparł w końcu Ragnar zduszonym głosem. – Chcę do domu.
Nie było winą Magnusa, że napad złości czarownika zatopił przewożący guano statek, ale i tak wszystko poszło na jego konto. Co gorsza, nie dostał żadnych pieniędzy.
Jednakże wcale nie z powodu lekkomyślnego zniszczenia peruwiańskiego mienia został wygnany z Peru.
1885
Kiedy ponownie znalazł się w Peru, przybył tam służbowo w towarzystwie dwojga przyjaciół – Catariny Loss i Ragnora Fella. Fakt ten dowodził, że Catarina oprócz magii włada także nadnaturalną siłą perswazji, ponieważ Ragnor zaklinał się, że jego stopa nigdy więcej w Peru nie postanie – a już na pewno nie w towarzystwie Magnusa. Wprawdzie po tym, jak w latach siedemdziesiątych XIX wieku przeżyli w Anglii sporo wspólnych przygód, Ragnor życzliwiej spojrzał na przyjaciela, ale kiedy schodzili z klientką w dolinę Lurín, co rusz kątem oka łypał podejrzliwie na Magnusa.
– Wiesz co, ten złowieszczy grymas, który maluje się na twojej twarzy za każdym razem, kiedy znajdę się w pobliżu, jest naprawdę niepotrzebny – powiedział mu Magnus. – Ranisz mnie.
– Całe lata wietrzyłem ubranie – odparł Ragnor. – Lata!
– Trzeba je było wyrzucić i kupić coś modniejszego i ładniej pachnącego – odparował Magnus. – Poza tym to było dawno temu. Skrzywdziłem cię jakoś ostatnio?
– Chłopcy, nie kłóćcie się przy klientce – poprosiła tym swoim słodziutkim głosem Catarina. – Bo inaczej tak was zderzę główkami, że popękają wam jak skorupki jajek.
– Ale macie świadomość, że ja znam angielski? – upewniła się Nayaraq, ich niezwykle hojna klientka.
Zapanowało ogólne zakłopotanie. Do Pachacamac dotarli w milczeniu. Przed nimi wyrosły ściany spiętrzonego gruzu, przywodzące na myśl wielką rzeźbę z piasku, dzieło jakiegoś zmyślnego dziecka olbrzymów.
Piramidy popadły w ruinę, ale ich szczątki liczyły sobie tysiące lat i nawet w tych ich odłamkach, które przybrały kolor piasku, Magnus wyraźnie wyczuwał magiczne wibracje.
– Znałem wyrocznię, która mieszkała tu siedemset lat temu – obwieścił z dumą.
Nayaraq była pod wrażeniem.
Catarinie, która świetnie wiedziała, ile Magnus ma lat, już tak bardzo nie zaimponował.
Zaczął sprzedawać swoje magiczne usługi, nim skończył dwadzieścia lat, w czasie, kiedy jeszcze dorastał – zanim zdążył zastygnąć w czasie, jak ważka zatopiona w bursztynie, opalizująca i wiecznotrwała, lecz na zawsze zamrożona w więzieniu jednej złotej chwili. Nie osiągnął jeszcze wtedy swojego pełnego wzrostu, a jego ciało i twarz podlegały codziennym minimalnym zmianom. Było mu odrobinę bliżej do człowieka niż teraz.
Nie można zdradzić się przed potencjalnym klientem, który spodziewa się nająć wiekowego, wykształconego maga, że jest się niedoświadczonym młokosem. Dlatego Magnus wcześnie zaczął kłamać na temat swojego wieku – i nigdy już nie przestał.
Zdarzały mu się z tego powodu krępujące sytuacje, gdy zapomniał, jakie kłamstwa komu przedstawił. Pewnego razu ktoś zapytał go, jaki był Juliusz Cezar. Magnus posłał swojemu rozmówcy przeciągłe spojrzenie, zanim odparł pytającym tonem: „Niezbyt wysoki?”.
Powiódł teraz wzrokiem po piasku nagromadzonym pod murami, a także po krawędziach samych murów, nadkruszonych jakby kamień był chlebem, z którego nierozważna dłoń odłamała sobie kawałek. Starał się nie wyjść z roli zblazowanego światowca, który był tu już wcześniej, i to równie nienagannie ubrany jak w tej chwili.
„Pachacamac” oznaczało „władcę trzęsień ziemi”, ale, na szczęście, Nayaraq nie wynajęła ich po to, żeby wywołali taki kataklizm (Magnus nigdy nie spowodował trzęsienia ziemi rozmyślnie, a nad niefortunnymi wypadkami z czasów swojej młodości wolał się nie rozwodzić). Chodziło jej o skarb, który matka matki matki jej matki, piękna, szlachetna dziewczyna z Acllahausi – domu wybranek słońca – ukryła przed konkwistadorami. Magnus nie bardzo wiedział, do czego ów skarb miałby jej być potrzebny (pieniędzy wyraźnie jej nie brakowało), ale nie płaciła mu za to, żeby podawał w wątpliwość jej motywy.
Całymi godzinami włóczyli się w słońcu i w cieniu wśród zrujnowanych murów, nadgryzionych zębem czasu i ozdobionych ledwie widocznymi resztkami fresków, zanim w końcu znaleźli to, czego szukała.
Po wyłuskaniu kamieni z muru i wydobyciu skarbu, promienie słońca padły jednocześnie na złoto i twarz Nayaraq. Wtedy właśnie Magnus zrozumiał, że Nayaraq nie szukała złota, lecz prawdy, czegoś autentycznego w swojej przeszłości.
Wiedziała o istnieniu Podziemnych, ponieważ zdarzyło się kiedyś, że uprowadzili ją faerie. To jednak nie była iluzja ani urok – złoto lśniło w jej rękach tak samo, jak przed laty w rękach jej antenatki.
– Bardzo dziękuję wam wszystkim – powiedziała.
Magnus zrozumiał i przez chwilę prawie jej zazdrościł.
Kiedy odeszła, Catarina odrzuciła swój magiczny urok, odsłaniając błękitną skórę i białe włosy, które zalśniły w dogasającym blasku słońca.
– Skoro ta sprawa została załatwiona, mam pewną propozycję. Od lat zazdrościłam wam tych wszystkich przygód, jakie spotkały was w Peru. Co powiecie na to, żebyśmy zostali tu na jakiś czas?
– Świetny pomysł! – odparł Magnus.
Catarina klasnęła w dłonie.
Ragnor zmarszczył brwi.
– Mowy nie ma – powiedział.
– Nie przejmuj się tak, Ragnorze – rzucił beztrosko Magnus. – Jestem prawie pewien, że wszyscy ci, którzy mogliby pamiętać nieporozumienie z piratami, dawno nie żyją. Małpy też już na mnie nie polują. Poza tym sam wiesz, co to oznacza.
– Nie chcę tego robić – upierał się Ragnor. – Nie będę się dobrze bawił. Najchętniej od razu bym wyjechał, gdyby nie to, że okrucieństwem byłoby zostawić w obcym kraju damę zdaną na łaskę szaleńca.
– Ogromnie się cieszę, że wszyscy się zgadzamy – powiedziała Catarina.
– Stworzymy straszny triumwirat. – Magnus nie posiadał się z zachwytu. – A to oznacza trzy razy więcej przygód!
Później się dowiedzieli, że są przestępcami ściganymi za zbezczeszczenie świątyni, lecz nie była to ani przyczyna, ani moment wygnania Magnusa z Peru.


1890
W Puno dzień był przepiękny, z błękitną plamą jeziora za oknem i słońcem pałającym takim żarem, jakby zamierzało wypalić z nieba wszystkie chmury i cały lazur, by pozostawić tylko biały ogień. Czyste górskie powietrze niosło graną przez Mag­nusa melodię ponad wodami jeziora i w głąb domu.
Magnus zataczał właśnie powolny krąg przy parapecie okna, gdy okiennice sypialni Ragnora otworzyły się z głośnym trzas­kiem.
– Co... co... co ty wyrabiasz?! – wykrzyknął Ragnor.
– Mam prawie sześćset lat – odparł Magnus; Ragnor tylko prychnął w odpowiedzi, gdyż Magnus co parę tygodni zmieniał swój rzekomy wiek, jak mu pasowało. – Chyba najwyższy czas nauczyć się grać na jakimś instrumencie.
I z dumą zaprezentował swój nowy skarb: niewielki instrument strunowy wyglądał jak mniejszy kuzyn lutni, chociaż samej lutni wstyd byłoby się przyznać do tego pokrewieństwa.
– To charango – dodał Magnus. – Zamierzam zostać charangistą!
– Nie nazwałbym tego instrumentem muzycznym – zauważył z przekąsem Ragnor. – Prędzej „narzędziem tortur”.
Magnus przytulił charango jak ukochane dziecko, które łat­wo urazić.
– To piękny i niezwykły instrument! Pudło rezonansowe zostało wykonane z pancernika. To znaczy, z wysuszonej skorupy pancernika.
– To tłumaczy te dźwięki. Brzmi jak zagubiony i głodny pancernik.
– Jesteś po prostu zazdrosny – odparł spokojnie Magnus. – A to dlatego, że w odróżnieniu ode mnie nie masz duszy prawdziwego artysty.
– Wprost zzieleniałem z zazdrości – burknął Ragnor.
– Daj spokój, to nie fair. Przecież wiesz, że uwielbiam, kiedy żartujesz ze swojej cery.
Magnus nie ugiął się pod okrutnymi osądami Ragnora. Posławszy mu wyniosłe spojrzenie wyrażające całkowitą obojętność, podniósł charango i znów zaczął grać swoją niepokorną, piękną melodię.
Z głębi domu dobiegło ich staccato pośpiesznych kroków, szelest spódnic i nagle na dziedziniec wypadła Catarina. Jej ­rozpuszczone białe włosy opadały na ramiona, twarz wyrażała najwyższe zaniepokojenie.
– Magnus, Ragnor... Słyszałam kota, który wydawał absolutnie nieziemskie dźwięki. Sądząc po nich, biedaczysko okrutnie cierpi. Musicie mi pomóc go znaleźć!
Ragnor zgiął się wpół ze śmiechu i osunął na parapet. Mag­nus przez chwilę obserwował Catarinę, dopóki nie zauważył, jak jej usta drgnęły.
– Knujecie przeciwko mnie i mojej sztuce – orzekł. – Jesteście bandą spiskowców.
Znów zaczął grać, ale Catarina złapała go za rękę.
– Mówię poważnie, Magnusie. Ten dźwięk jest makabryczny.
Magnus westchnął ciężko.
– Każdy czarownik jest krytykiem.
– Dlaczego to robisz?
– Tłumaczyłem już Ragnorowi: chcę się nauczyć grać na jakimś instrumencie. Postanowiłem bez reszty poświęcić się sztuce charangisty i nie życzę sobie więcej słyszeć waszych małostkowych protestów.
– Skoro już mówimy o rzeczach, których nie chcielibyśmy więcej słyszeć... – mruknął Ragnor.
Tymczasem Catarina tylko się uśmiechnęła.
– Już rozumiem...
– Nie, moja droga, nic nie rozumiesz.
– Ależ rozumiem. Rozumiem doskonale. Jak ona się nazywa?
– Twoje aluzje sprawiają mi przykrość. Nie chodzi o kobietę. Poślubiłem muzykę!
– W porządku. W takim razie, jak on się nazywa?

***

Nazywał się Imasu Morales i był cudowny.
Troje czarowników zatrzymało się na brzegu jeziora Titicaca, nieopodal portu. Magnus lubił czynnie uczestniczyć w życiu w sposób, którego Ragnor i Catarina (przez wzgląd na swój niecodzienny odcień skóry od dzieciństwa nawykli do spokoju i samotności) zwyczajnie nie rozumieli. Przechadzał się po mieście i zapuszczał w góry, gdzie przydarzały mu się drobne przygody. Zdarzyło się kilkakrotnie (co Ragnor z Catariną wytykali mu w przykry i zgoła niepotrzebny sposób), że policja eskortowała go do domu – aczkolwiek tamten wypadek z boliwijskimi przemytnikami był jednym wielkim nieporozumieniem.
Tej nocy nie zadawał się jednak z przemytnikami. Wybrał się na spacer po Plaza Republicana, klucząc wśród ozdobnie rzeźbionych krzewów i równie ozdobnie rzeźbionych rzeźb. W dole miasto lśniło jak ułożone w równiutkich rzędach gwiazdy, jakby ktoś tam uprawiał na polu małe światełka. Piękna noc na spotkanie z pięknym chłopcem.
Najpierw usłyszał muzykę, zaraz potem śmiech. Odwróciwszy się, zobaczył błysk ciemnych oczu, zmierzwione włosy i ruch palców muzyka. Magnus miał listę pożądanych cech u partnera – czarne włosy, niebieskie oczy, szczerość – ale w tym konkretnym wypadku przyciągnęła go raczej indywidualna reakcja na życie. Coś, czego wcześniej nie widział, a czego natychmiast zapragnął zobaczyć więcej.
Podszedł bliżej i udało mu się zwrócić uwagę Imasu – a wtedy gra mogła się rozpocząć. Magnus zaczął od pytania, czy Imasu jest nauczycielem muzyki. Chciał spędzać z nim więcej czasu, ale chciał się również uczyć. Chciał się przekonać, czy muzyka pochłonie go w taki sam sposób; czy będzie umiał tworzyć takie same dźwięki.
Po kilku lekcjach wiedział już, że dźwięki, jakie wydobywa z charango, są trochę inne od tych, jakie wygrywał Imasu. Może nawet więcej niż trochę. Ragnor i Catarina błagali go, żeby odłożył instrument. Przypadkowi przechodnie na ulicy błagali go, żeby odłożył instrument. Nawet koty przed nim uciekały.
Ale Imasu powiedział, z powagą i z uśmiechem w oczach:
– Masz prawdziwy talent muzyczny.
A Magnus nauczył się słuchać ludzi, którzy mówią miłe, pokrzepiające rzeczy. Zwłaszcza jeśli byli nieprzeciętnie przystojni.
Dlatego nie porzucił charango, mimo że zabroniono mu grać w domu, a w miejscach publicznych do gry zniechęcili go kolejno: płaczące dziecko, jakiś mężczyzna z plikiem papierów, mówiący coś o miejskich rozporządzeniach, oraz małe zamieszki.
Skończyło się na tym, że wychodził w góry i tam grał. I był święcie przekonany, że tylko przypadkiem napatoczył się na uciekające w popłochu stado lam. Przecież to niemożliwe, żeby lamy tak go osądzały.
Poza tym, charango bez wątpienia brzmiało coraz lepiej – albo więc naprawdę podłapał, jak się gra, albo miał omamy słuchowe. Wolał wierzyć w tę pierwszą ewentualność.
– Wydaje mi się, że naprawdę przeszedłem daleką drogę –przyznał pewnego dnia w rozmowie z Imasu. – W górach. W przenośni, ma się rozumieć. Bo prawdziwych dróg to tam wielu nie ma.
– To cudownie – odparł Imasu z błyskiem w oku. – Nie mogę się doczekać, kiedy cię usłyszę.
Znajdowali się w domu Imasu; poza tym, w całym Puno nie było już żadnego miejsca, w którym Magnus mógłby grać.
Niestety, matka i siostra Imasu miały przykrą skłonność do migren, toteż większość udzielanych przez gospodarza lekcji ­ograniczała się do teorii muzyki, ale tym razem byli w domu zupełnie sami.
– Kiedy wrócą twoja matka i siostra? – zapytał niby od niechcenia Magnus.
– Za kilka tygodni. Pojechały w odwiedziny do ciotki. Nie można powiedzieć, żeby... ehm... uciekły, to znaczy, wyjechały z jakiegoś konkretnego powodu.
– Urocze kobiety – przyznał Magnus. – Szkoda, że są takie chorowite.
Imasu spojrzał na niego pytająco.
– Bóle głowy? – przypomniał mu Magnus.
– Ach tak... Tak, naturalnie. – Imasu milczał przez chwilę, a potem zaklaskał w dłonie. – Miałeś mi coś zagrać.
Magnus się rozpromienił.
– Przygotuj się – uprzedził. – Osłupiejesz.
Uniósł instrument. Czuł, że rozumieją się doskonale, on i jego charango. Gdyby chciał, mógłby sprawić, że muzyka popłynie wprost z powietrza, z rzeki lub nawet z zasłonek w oknach, ale to było coś innego, coś ludzkiego i dziwnie wzruszającego. Wydawało mu się, że zgrzyt i jazgot strun układają się w melodię. Prawie trzymał muzykę w rękach.
Kiedy spojrzał na Imasu, stwierdził, że ten złapał się za głowę.
– Ehm... Dobrze się czujesz?
– Rzeczywiście osłupiałem – odparł słabym głosem Imasu. – Po prostu osłupiałem.
Magnus poczuł rozpierającą go dumę.
– Ha... A nie mówiłem?
– Osłupiałem, tak okropnie to brzmiało!
Magnusa zamurowało.
– Że co?
– Nie mogę tak dłużej żyć! – wybuchnął Imasu. – Starałem się! Próbowałem cię wspierać! Delegacja miejskich dostojników przyszła do mnie z prośbą, żebym cię ubłagał, żebyś przestał grać. Moja rodzona matka, święta kobieta, prosiła ze łzami w oczach...
– Nie jest chyba aż tak źle...
– Właśnie że jest! – Nagle jakby pękła tama muzycznej krytyki. Imasu spojrzał na Magnusa oczami, które, zamiast błyszczeć, pałały wściekle. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo źle jest! Kiedy grasz, kwiatom mojej matki odechciewa się żyć; więdną w oczach. Komosa traci smak. Lamy migrują, słysząc twoją muzykę, a nie są bynajmniej zwierzętami wędrownymi. Dzieci są przekonane, że w jeziorze żyje odrażający potwór, pół koń, pół kurczak, który żałośliwie nawołuje cały świat, żeby wyświadczył mu łaskę i skrócił jego męki. Mieszkańcy miasteczka podejrzewają, że razem odprawiamy jakieś mroczne rytuały magiczne...
– To akurat całkiem trafione domysły – wtrącił Magnus.
– ...do których są potrzebne czaszka słonia, niewiarygodnie wielki grzyb oraz jeden z twoich dziwacznych kapeluszy!
– A to już mniej trafione. Poza tym, moje kapelusze są niesamowite.
– Nie będę się kłócił. – Imasu przeczesał dłonią gęste, ciemne włosy, które kręciły się i czepiały jego palców jak atramentowoczarna winorośl. – Posłuchaj, wiem już, że się pomyliłem. Widząc przystojnego mężczyznę, pomyślałem, że nie zawadzi pogadać trochę o muzyce, znaleźć wspólne zainteresowania... ale nie zasłużyłem sobie na coś takiego. Ludzie ukamienują cię na głównym placu miasteczka, a ja, jeśli jeszcze raz usłyszę, jak grasz, pójdę się utopić!
– O rety... – Magnus uśmiechnął się szeroko. – Na twoim miejscu bym tego nie robił. W jeziorze żyje ponoć straszliwy potwór.
Imasu zadumał się nie na żarty nad Magnusem i jego muzykowaniem. Tymczasem sam Magnus zupełnie stracił zainteresowanie tym tematem.
– Kiedy nastąpi koniec świata, rozlegną się takie właśnie dźwięki, jakie ty wydobywasz z charango!
– To ciekawe... – mruknął Magnus i wyrzucił instrument przez okno.
– Magnus!
– Wydaje mi się, że muzyka i ja doszliśmy do kresu wspólnej drogi – wyjaśnił Magnus. – Prawdziwy artysta wie, kiedy się poddać.
– Nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobiłeś!
Magnus machnął lekceważąco ręką.
– Wiem, serce się kraje, ale bywa czasem tak, że trzeba stać się głuchym na błagania muzy.
– Chodziło mi o to, że charango to drogi instrument, a ja wyraźnie słyszałem, jak coś tam trzasnęło.
Imasu był autentycznie zaniepokojony, ale uśmiechał się przy tym. Jego twarz była jak otwarta wielobarwna księga, równie fascynująca jak łatwa do przeczytania. Magnus zbliżył się do niego, jedną dłoń splótł z jego stwardniałą od odcisków dłonią, drugą złapał go lekko za nadgarstek. Dreszcz przebiegł całe ciało Imasu, jakby było instrumentem, z którego Magnus mógłby wydobyć każdy dźwięk, jaki tylko zechce.
– Jestem niepocieszony, porzucając muzykę – mruknął Magnus. – Wkrótce się jednak przekonasz, że jestem niezwykle wszechstronnie utalentowany.
Kiedy wieczorem wrócił do domu i obwieścił Ragnorowi i Catarinie, że zerwał z muzykowaniem, Ragnor powiedział:
– Przez pięćset lat nigdy nie odczuwałem potrzeby dotknięcia drugiego mężczyzny, lecz teraz ogarnęła mnie przemożna chęć ucałowania tego chłopaka prosto w usta.
– Nawet nie próbuj – odparł swobodnym, władczym tonem Magnus.
Następnego dnia całe Puno zebrało się na festiwalu. Imasu zapewnił Magnusa, że termin imprezy jest zupełnie przypadkowy. Magnus parsknął śmiechem. Słońce padało skośnie na oczy Imasu, kładło się świetlistymi pręgami na jego brązowej skórze. Wargi Imasu ugięły się miękko pod wargami Magnusa. Nie zdążyli wyjść na dwór, żeby zobaczyć uroczysty pochód.

***

Magnus zapytał przyjaciół, czy mogą zatrzymać się w Puno na dłużej, i wcale się nie zdziwił, kiedy przystali na jego propozycję. Catarina i Ragnor byli czarownikami – dla nich również, tak jak dla Magnusa, czas był niczym deszcz: mienił się, zmieniał świat, ale nigdy im go nie brakowało.
Dopóki nie pokochali śmiertelnika. Wtedy bowiem czas stawał się złotem w rękach żebraka, który starannie odlicza każdy rozjarzony, nieskończenie cenny i przeciekający przez palce rok.
Imasu opowiedział mu o śmierci ojca i o zamiłowaniu siostry do tańca, które natchnęło go, żeby dla niej grać. Przyznał również, że to drugi raz, kiedy się zakochał. Był zarówno indígeno, jak i Hiszpanem, o krwi bardziej zmieszanej niż przeciętny Metys, zbyt hiszpańskim dla jednych i nie dość hiszpańskim dla innych. Trochę o tym rozmawiali, Magnus odwdzięczył się opowieścią o płynącej w jego żyłach krwi holenderskiej i batawskiej. Nie wspomniał o ojcu, magii ani demonicznym dziedzictwie. Jeszcze nie.
Nauczył się, że nawet kiedy oddaje komuś serce, nie powinien pochopnie oddawać mu także wspomnień – bo kiedy potem taki człowiek umierał, Magnus miał wrażenie, że wraz z nim traci także tę cząstkę siebie, którą się z nim podzielił. A odtworzenie swojej istoty, żeby poczuć się znowu całością, trwało bardzo, bardzo długo. I nigdy nie było tak jak przedtem.
To była długa i bolesna lekcja – której, nawiasem mówiąc, Magnus chyba nie przyswoił sobie najlepiej, bo złapał się na tym, że chce powiedzieć Imasu mnóstwo rzeczy. Chciał opowiadać nie tylko o swoim pochodzeniu, lecz także o swojej przeszłości, o ludziach, których kochał – o Camille, o Edmundzie Herondale’u i jego synu Willu, nawet o Tessie i Catarinie, i o tym, jak poznali się w Hiszpanii. W końcu złamał się i opowiedział tę ostatnią historię, pomijając jednak takie szczegóły, jak Cisi Bracia i to, jak Catarina omal nie spłonęła na stosie jako wiedźma. Jednakże czas płynął, pory roku się zmieniały, aż Magnus doszedł do wniosku, że powinien powiedzieć Imasu przynajmniej o magii. Później zamierzał zasugerować, że wyprowadzi się od Catariny i Ragnora. Imasu mógłby wówczas wyprowadzić się od matki i siostry i razem znaleźliby dla siebie miejsce, które wypełnią muzyką i magią. Najwyższa pora się ustatkować. Przynajmniej na jakiś czas.
Jakież więc było jego zdumienie, gdy Imasu ze spokojem zaproponował:
– Ty i twoi przyjaciele powinniście pomyśleć o opuszczeniu Puno.
– Bez ciebie? – zdziwił się Magnus.
Wylegiwał się na słońcu przed domem Imasu, zadowolony z życia, i planował nieodległą przyszłość. Dał się zaskoczyć i wyszedł na durnia.
– Tak. – Imasu zrobiło się przykro, że będzie musiał wyrazić się jaśniej. – Zdecydowanie beze mnie. Nie chodzi o to, że źle się przy tobie czuję; świetnie się przecież bawimy, prawda? – spytał błagalnie.
Magnus pokiwał głową, siląc się na nonszalancję, po czym natychmiast zepsuł ten efekt, mówiąc:
– Też mi się tak wydawało. Dlaczego więc chcesz to zakończyć?
Może matce, siostrze albo komuś innemu z rodziny Imasu nie podobało się, że obaj są mężczyznami? Nie byłby to ani pierwszy, ani ostatni raz, kiedy coś podobnego przytrafiło się Magnusowi – chociaż matka Imasu zawsze sprawiała wrażenie, że godzi się na wszystko, cokolwiek Magnus zechce zrobić z jej synem, byle tylko nigdy więcej w jej obecności nie brał do ręki żadnych instrumentów muzycznych.
– Chodzi o ciebie – wypalił Imasu. – O to, jaki jesteś. Nie mogę dłużej z tobą być, bo tego nie chcę.
– Proszę bardzo – odparł po chwili Magnus. – Obsypuj mnie dalej komplementami. To niezwykle przyjemne doświadczenie. Właśnie tak miałem nadzieję spędzić dzień.
– Jesteś taki... – Sfrustrowany Imasu wziął głęboki wdech. – Zawsze wydajesz się taki... ulotny. Jak mieniący się w słońcu strumień, który obojętnie opływa cały świat. Taki... chwilowy. Nietrwały. – Wykonał drobny bezradny gest, jakby wypuszczał coś z ręki. Jakby Magnus chciał, żeby to jego wypuścił. – Przemijający.
Magnus zaniósł się śmiechem, nagłym i niepowstrzymanym. Tę lekcję przerobił dawno temu: nawet kiedy serce ci pęka, możesz złapać się na tym, że śmiejesz się do rozpuku.
Śmiech zawsze przychodził mu z łatwością. I pomagał, choć niewystarczająco.
– Widzisz? – powiedział z wyrzutem Imasu.
Magnus zastanawiał się, ile razy, kiedy wydawało mu się, że po prostu się sprzeczają, Imasu w rzeczywistości przygotowywał się do tej właśnie chwili. Do tego rozstania.
– To jest właśnie to, o czym mówiłem!
– Mylisz się, i to bardzo. Jestem najbardziej nieprzemijającą osobą, jaką kiedykolwiek dane ci będzie poznać – odparł Magnus. Po wybuchu śmiechu nie złapał jeszcze tchu, oczy miał załzawione. – Tylko że to nigdy nic nie zmienia.
Były to najprawdziwsze słowa, jakie kiedykolwiek skierował do Imasu.

***

Czarownicy żyli wiecznie, a to oznaczało, że wciąż od nowa mogli śledzić intymny i okrutny cykl narodzin, życia i śmierci. A także byli świadkami milionów nieudanych związków.
– Tak będzie najlepiej – oznajmił z powagą Magnus, podnosząc głos, żeby Ragnor i Catarina usłyszeli go mimo zgiełku panującego na kolejnym festiwalu.
– Oczywiście – przytaknęła półgłosem Catarina, jak na dobrą, lojalną przyjaciółkę przystało.
– Ja i tak się dziwię, że tak długo to trwało: był od ciebie znacznie przystojniejszy – mruknął Ragnor, który tymi słowami zasłużył sobie na okrutny, przerażający los.
– Mam dopiero dwieście lat – powiedział Magnus i udał, że nie słyszy zgodnego prychnięcia, jakim przyjaciele skwitowali to kłamstwo. – Za wcześnie, żeby się ustatkować. Potrzebuję więcej czasu, by oddać się rozpuście, i tak sobie myślę... – Dopił drinka i rozejrzał się z zainteresowaniem. – Tak sobie myślę, że poproszę tamtą uroczą dziewczynę do tańca.
Zwrócił uwagę, że dziewczyna, której się przygląda, przygląda się jemu. Rzęsy miała tak długie, że prawie omiatała sobie nimi ramiona.
Nie można było wykluczyć, że Magnus jest odrobinkę wstawiony. Chicha de molle słynęła zarówno z szybkiego działania, jak i makabrycznego kaca, który przychodził później.
Ragnor drgnął gwałtownie i wydał taki dźwięk, jak kot, któremu ktoś nastąpił na ogon.
– Magnus, nie! Proszę cię! Muzyka była już wystarczająco zła!
– Magnus lepiej tańczy niż gra na charango – przyznała w zadumie Catarina. – Ba, tańczy naprawdę nieźle, aczkolwiek styl ma dość... ehm... specyficzny.
– Wcale mnie nie pocieszyłaś – odparł Ragnor. – Ani ty, ani on nie jesteście najlepsi w pocieszaniu.
Po krótkiej i intensywnej nieobecności Magnus, lekko zdyszany, wrócił do stolika, gdzie zauważył, że Ragnor dla zabawy raz po raz wali głową w blat.
– Coś ty sobie wyobrażał? – spytał Ragnor między jednym smętnym uderzeniem i drugim.
– To piękny, tradycyjny taniec – wtrąciła Catarina. – Nazywa się El Alcatraz. Moim zdaniem Magnus zatańczył go...
– Wyśmienicie – podpowiedział jej Magnus. – Wytwornie? Olśniewająco atrakcyjnie? Zgrabnie?
Catarina odęła wargi, szukając właściwych słów.
– Spektakularnie – powiedziała.
Magnus wycelował w nią palec wskazujący.
– I za to właśnie cię lubię.
– Zgodnie z tradycją, mężczyzna wiruje...
– Wirowałeś rzeczywiście spektakularnie – przyznał z przekąsem Ragnor.
Magnus skłonił się lekko.
– Ależ dziękuję.
– ...i za pomocą świecy usiłuje podpalić spódnicę partnerki – ciągnęła Catarina. – To naprawdę cudowny, żywy, wspaniały taniec.
– Ach, więc tylko „usiłuje”? – zdumiał się Ragnor. – Czyli nie jest tradycją użycie magii do faktycznego podpalenia zarówno spódnicy partnerki, jak i własnego pretensjonalnego stroju, a następnie kontynuowanie tańca bez oglądania się na fakt, że oboje zmieniają się w wirujące słupy ognia?
Catarina odkaszlnęła.
– Nie, ściśle rzecz biorąc, nie jest.
– Wszystko było pod kontrolą – odparł wyniośle Magnus. – Więcej wiary w moje magiczne palce!
Nawet dziewczyna, z którą zatańczył, uważała, że to cudowna sztuczka. Otulona najprawdziwszym płomieniem odrzuciła głowę w tył i śmiała się, gdy opadające jej na ramiona loki stały się skwierczącą kaskadą światła, obcasy krzesały skry niczym rozbryzgujące się drobinki kurzu, a ciągnąca się za nią spódnica przywodziła na myśl ogon feniksa. Magnus wirował z nią, a ona w tej krótkiej chwili oślepiającej iluzji uważała, że jest niesamowity.
Jednakże ogień, podobnie jako miłość, nie trwa wiecznie.
– Nie wydaje się wam, że z upływem czasu tacy jak my tak bardzo oddalają się od ludzkości, że stajemy się istotami, ­których człowiek nie jest w stanie dotknąć ani pokochać? – spytał Magnus.
Ragnor i Catarina wybałuszyli oczy.
– Nie musicie odpowiadać – dodał Magnus. – Takie pytanie mógłby zadać człowiek, który nie potrzebuje odpowiedzi. Takie pytanie mógłby zadać człowiek, który potrzebuje kolejnego drinka. Dalejże!
Podniósł kieliszek. Ragnor i Catarina nie przyłączyli się do toastu, ale Magnusowi zupełnie to nie przeszkadzało.
– Za przygodę! – zawołał i wypił.

***

Magnus otworzył oczy. Oślepiło go światło, ciepłe powietrze prześliznęło mu się po skórze niczym nóż skrobiący przypalony chleb, poczuł pulsowanie w mózgu... i natychmiast gwałtownie zwymiotował.
Catarina – rozmazana przed jego oczami w biało-niebieską plamę – podstawiła mu miednicę.
– Gdzie jestem? – wychrypiał.
– Nazca.
Czyli nadal był w Peru, co wskazywało, że miał więcej rozumu w głowie niż mu się wydawało.
– Wybraliśmy się na wycieczkę?
– Włamałeś się do cudzego domu. Ukradłeś dywan i nasączyłeś go magią, żeby latał, a potem pofrunąłeś w noc. Ścigaliśmy cię pieszo.
– Aha.
– Krzyczałeś.
– Co krzyczałem?
– Wolę tego nie powtarzać. – Catarina przybrała znużony odcień błękitu. – Tak jak wolę nie wspominać czasu spędzonego na pustyni. Ta pustynia jest naprawdę wielka, Magnusie. Już zwyczajne pustynie są ogromne, ale te, które nazywa się „wielkimi”, nazywa się tak nie bez powodu: są jeszcze większe od tych zwyczajnych.
– Dziękuję. To niezwykle pouczające i ciekawe – wyrzęził Magnus, próbując wtulić twarz w poduszkę niczym struś, który usiłuje schować głowę w piaskach wielkiej pustyni. – To miło z waszej strony, że za mną podążyliście. Na pewno ucieszyłem się na wasz widok – wybąkał.
Miał nadzieję, że w ten sposób przekona Catarinę, żeby przyniosła mu jeszcze coś do picia oraz, być może, młotek, którym mógłby sobie roztrzaskać czaszkę. Sam był zbyt słaby, żeby wyruszyć na poszukiwanie płynów. Magia lecznicza nigdy nie była jego mocną stroną, w tej chwili zaś był przekonany, że jeśli spróbuje się poruszyć, głowa z pewnością sturla mu się z karku – a do tego nie mógł przecież dopuścić. Liczne relacje świadków potwierdzały, że jego głowa najlepiej wygląda na swoim właściwym miejscu.
– Kazałeś nam zostawić cię w spokoju na pustyni, ponieważ zamierzasz rozpocząć nowe życie jako kaktus – wyjaśniła beznamiętnym głosem Catarina. – A potem wyczarowałeś takie maciupeńkie igiełki i cisnąłeś nimi w nas. Z idealną precyzją.
Magnus zaryzykował kolejne spojrzenie w jej stronę. Wciąż rozpływała mu się przed oczami. Uznał, że to bardzo nieuprzejme z jej strony. Byli przecież przyjaciółmi.
– Cóż... – stęknął z godnością. – Musieliście być zachwyceni moją celnością, biorąc pod uwagę, jak bardzo byłem wstawiony.
– Słowo „zachwycona” nie najlepiej oddaje to, jak się wtedy czułam.
– Dziękuję, że mnie powstrzymaliście. Wyszło mi to na dobre. Jesteś moją prawdziwą przyjaciółką. A że nikomu nic się nie stało, nie wracajmy już do tej sprawy. Czy mogłabyś mi przynieść...
– Wcale cię nie powstrzymaliśmy – weszła mu w słowo Catarina. – Owszem, próbowaliśmy, ale ty tylko parsknąłeś śmiechem, wskoczyłeś na dywan i znów odleciałeś. Powtarzałeś, że chcesz lecieć do Moquegui.
Magnus naprawdę czuł się fatalnie. Miał zawroty głowy, a jego żołądek fikał koziołki.
– I co zrobiłem w tej Moquegui?
– Nie dotarłeś tam. Latałeś w kółko, darłeś się i próbowałeś... hmm... wypisywać dla nas wiadomości na niebie. Dywanem.
Nagle Magnus przypomniał sobie całą scenę, gwiazdy i wiatr we włosach, próby pisania... Na szczęście, Ragnor i Catarina raczej nie znali języka, w którym pisał.
– Potem zrobiliśmy przerwę na posiłek – mówiła dalej Catarina. – Nadzwyczaj natarczywie przekonywałeś nas, żebyśmy spróbowali miejscowego specjału, który nazwałeś cuy. Kolacja wypadła nawet całkiem przyjemnie, mimo że nadal byłeś ululany.
– Na pewno zaczynałem już trzeźwieć.
– Magnusie... Próbowałeś flirtować ze swoim talerzem.
– Jestem absolutnie wolny od wszelkich uprzedzeń!
– Za to Ragnor nie bardzo. Kiedy dowiedział się, że karmisz nas świnkami morskimi, zdzielił cię twoim talerzem przez łeb. Talerz pękł.
– I tak skończyła się nasza miłość. Cóż, trudno; to był związek bez przyszłości. Za to jedzenie na pewno mi posłużyło, prawda? Nakarmiliście mnie i położyliście do łóżka...
Catarina pokręciła głową. Wyglądało na to, że dobrze się bawi, niczym opiekunka z jakiegoś koszmaru, opowiadająca dziecku, za którym nie przepada, przerażającą historię na dobranoc.
– Wyrżnąłeś jak długi na podłogę. Prawdę mówiąc, mieliśmy ochotę cię tak zostawić, żebyś sobie pospał. Spodziewaliśmy się, że nieprędko się stamtąd ruszysz, ale ledwie spuściliśmy cię z oczu, próbowałeś czmychnąć. Ragnor twierdzi, że widział, jak czołgasz się w stronę dywanu niczym olbrzymi, nienormalny krab.
Magnus nie wierzył w to. Ragnorowi nie można było ufać.
– Ja mu wierzę – przyznała Catarina. Zdrajczyni. – Nawet zanim oberwałeś talerzem w głowę, ledwie trzymałeś się na nogach. Poza tym mam wrażenie, że jedzenie bynajmniej ci nie posłużyło, ponieważ zacząłeś fruwać w kółko i wykrzykiwać, że widzisz wyrysowane na ziemi ogromne małpy, ptaki, lamy i kocięta.
– Litości... Miałem regularne halucynacje? W takim razie oficjalnie stwierdzam, że tylko raz w życiu byłem bardziej pijany. Ale proszę cię, nie pytaj o szczegóły. To smutna historia z klatką dla ptaków.
– To wcale nie były halucynacje. Kiedy wspięliśmy się na wzgórza, skąd wołaliśmy do ciebie „Ląduj, idioto!”, też zobaczyliśmy te ogromne rysunki. Były piękne. Wspaniałe. Wydaje mi się, że musiały mieć jakiś związek z pradawnym rytuałem przywoływania wody z głębi ziemi. Warto było przybyć do tego kraju, żeby je zobaczyć.
Magnus – z głową wciąż wciśniętą głęboko w poduszkę – leciutko spęczniał z dumy.
– Zawsze chętnie wzbogacę twoje życie, Catarino.
– Za to nie było niczego pięknego i wspaniałego w tym, jak obrzygiwałeś te wszystkie przeogromne, tajemnicze pamiątki dawno zaginionej cywilizacji. Z dużej wysokości. Raz po raz.
Magnus poczuł przelotne ukłucie żalu i wstydu, a zaraz po tym poczuł przemożne mdłości.
Później, kiedy nieco przetrzeźwiał, poszedł obejrzeć rysunki w Nazca – wyryte w ziemi rowki, z których usunięto żwir, żeby odsłonić glinę układającą się w rozległe wzory: ptaka ze skrzyd­łami rozpostartymi do lotu, małpę z ogonem, którego krzywiznę uznał za nieprzyzwoitą (co zupełnie mu nie przeszkadzało), oraz kształt, który mógł być ludzką sylwetką.
Kiedy w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku naukowcy odkryli rysunki i zaczęli je badać, rozdrażniło go to, tak jakby wyryte w kamieniu kształty były jego prywatną własnością. Z czasem jednak się z tym pogodził. Tak właśnie zachowywali się ludzie: zostawiali sobie nawzajem wiadomości, wciśnięte między karty książek lub wyrzeźbione w kamieniu. Jakby wyciągali rękę poprzez czas, licząc na to, że jakaś inna, widmowa dłoń odpowie na to wezwanie. Ludzie nie żyli wiecznie. Mogli tylko mieć nadzieję, że ich dzieła przetrwają.
Doszedł do wniosku, że pozwoli ludziom przekazać tę wiadomość.
Ale to pogodzenie się z faktami przyszło dużo, dużo później. W dniu, kiedy pierwszy raz zobaczył rysunki w Nazca, miał na głowie inne, ważniejsze sprawy. Musiał zwymiotować trzydzieści siedem razy.

***

Po tym, jak zwymiotował po raz trzydziesty, Catarina zaczęła się niepokoić.
– Naprawdę obawiam się, że możesz mieć gorączkę.
– Cały czas wam powtarzam, że jestem ciężko, bardzo ciężko chory – odparł spokojnie Magnus. – Najprawdopodobniej umierający, chociaż was to nic a nic nie obchodzi, niewdzięcznicy.
– Nie trzeba było jeść tych świnek morskich – powiedział Ragnor i zarechotał. Chyba miał do Magnusa pretensję.
– Jestem za słaby, żebym mógł sam sobie pomóc...
Magnus zwrócił się do osoby, która opiekowała się nim i nie czerpała przewrotnej przyjemności z jego cierpienia. Starał się ze wszystkich sił wyglądać jak najbardziej żałośnie; przypuszczał, że w tej chwili wychodzi mu to naprawdę doskonale.
– Catarino, czy zechciałabyś...
– Nie zamierzam tracić magii i energii, które mogą uratować komuś życie, na usuwanie niepożądanych skutków całonocnej popijawy i latania w kółko na dużej wysokości!
Kiedy robiła taką surową minę, nie było z nią dyskusji. Lepiej by zrobił, zdając się na zieloną łaskę Ragnora.
I właśnie zamierzał to zrobić, kiedy Catarina obwieściła z namysłem:
– Wydaje mi się, że powinniśmy spróbować miejscowych niemagicznych specyfików.
Okazało się, że praktykowane w tym rejonie Peru Przyziemne sposoby leczenia sprowadzają się do nacierania świnką morską całego ciała chorego.
– Natychmiast przestań! – zażądał Magnus. – Jestem czarownikiem, sam się wyleczę! A przy okazji mogę ci urwać głowę!
– O rety, majaczy w malignie – wtrącił Ragnor. – Nie słuchaj go. Smaruj dalej!
Kobieta ze świnkami powiodła po całej trójce spokojnym spojrzeniem i podjęła przerwane świnkowe zabiegi.
– Leż spokojnie, Magnusie – powiedziała Catarina. Miała niezwykle otwarty umysł, zawsze chętnie badała nowe obszary medycyny i wyglądało na to, że tym razem zamierza wykorzystać przyjaciela jako bezradnego pionka w swojej lekarskiej grze. – Niech magia świnek morskich swobodnie przepływa przez twoje ciało.
– Otóż to – zawtórował jej Ragnor, który wcale nie miał otwartego umysłu, i zachichotał.
Magnus nie podzielał jego rozbawienia. W dzieciństwie często przyjmował djamu, w którym znajdowała się kozia żółć (jeśli miałeś szczęście, bo jeśli go nie miałeś, żółć pochodziła z aligatora). Zarówno świnki morskie, jak i djamu były lepsze niż puszczanie krwi, które pewnego razu zaordynowano mu w Anglii, ale wszelkie leczenie niemagiczne było dla niego męczące i wolałby, żeby poczekano z wypróbowaniem tych procedur, aż poczuje się lepiej.
Kilkakrotnie próbował uciekać i Catarina z Ragnorem musieli siłą go przed tym powstrzymywać. Później z upodobaniem odgrywali scenkę, w której usiłował zabrać ze sobą świnki morskie, pokrzykując przy tym „Wolność!” oraz „Od teraz to ja jestem waszym wodzem”.
Istnieje pewne niewielkie prawdopodobieństwo, że był jeszcze wtedy leciutko podchmielony.
Na zakończenie tych mąk jedną ze świnek morskich rozcięto na dwoje, by poprzez zbadanie jej wnętrzności ocenić skuteczność kuracji. Na ten widok Magnus natychmiast zwymiotował po raz kolejny.

***

Dopiero wiele dni później, w Limie, kiedy otrząsnął się z traumy i świnek morskich, Catarina z Ragnorem zaufali mu na tyle, żeby pozwolić mu na jednego drinka, dosłownie jednego, przy którym zresztą obserwowali go z obelżywą wręcz natarczywością.
– Pamiętasz, co mówiłeś w Tamtą Noc? – spytała Catarina.
Oboje z Ragnorem tak właśnie się wyrażali, a Magnus wyraźnie widział wielkie litery w tym określeniu.
– Nie przejmuj się – odparł beztrosko. – Nie chcę już być kaktusem i żyć na pustyni.
Catarina zamrugała i wzdrygnęła się, najwidoczniej porażona wyrazistym wspomnieniem.
– Dobrze wiedzieć, ale nie to miałam na myśli. Chodziło mi o to, co mówiłeś o ludziach i o miłości.
Magnus niespecjalnie miał ochotę wracać pamięcią do swojej żałosnej paplaniny z owej nocy, kiedy pękło mu serce. Nie było sensu taplać się w tych wspomnieniach. Stanowczo odmawiał taplania się. Taplanie się było dobre dla słoni, dla ludzi było przygnębiające. Dla słoni zresztą też.
Mimo braku zachęty z jego strony, Catarina nie ustępowała.
– Urodziłam się w takim kolorze. Jako noworodek nie miałam pojęcia, jak użyć uroku. Nie miałam innego wyjścia, jak być sobą, i to przez cały czas, mimo że było to niebezpieczne. Widząc mnie, moja matka od razu zorientowała się, kim jestem, i ukryła mnie przed światem. Wychowywała mnie w tajemnicy. Robiła, co mogła, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo. Została ogromnie skrzywdzona, a w zamian dawała miłość. Kiedy uzdrawiam ludzi, robię to z myślą o niej. W ten sposób czczę jej pamięć i wiem, że ocaliwszy moje życie, ocaliła także niezliczone inne istnienia na przestrzeni wieków.
Zwróciła poważne spojrzenie szeroko otwartych oczu na Rag­nora, który siedział przy stole i skrępowany gapił się na swoje dłonie, ale zareagował na ten gest.
– Moi rodzice podejrzewali chyba, że jestem małym faerie – powiedział. – Dlatego że miałem kolor wiosny, tak mówiła moja matka – dodał, oblewając się szmaragdowym rumieńcem. – Ostatecznie prawda okazała się znacznie bardziej złożona, rzecz jasna, ale do tego czasu zdążyli mnie polubić. I zawsze mnie lubili, mimo że moja obecność bywała niepokojąca. W dodatku mama mówiła, że jako dziecko byłem marudny. Oczywiście, z tego akurat wyrosłem.
Po tym stwierdzeniu zapadło uprzejme milczenie.
Łatwiej zaakceptować dziecko faerie, pomyślał Magnus, niż fakt, że demony oszukały albo skrzywdziły kobietę (lub, znacznie rzadziej, mężczyznę) i pozostawiły napiętnowane dziecko, żeby przypominało rodzicowi o tamtym bólu. Wszyscy czarownicy byli zrodzeni z bólu i demonów.
– Warto o tym pamiętać, kiedy wydaje nam się, że oddalamy się od ludzi – powiedziała Catarina. – Wiele zawdzięczamy ludzkiej miłości. Żyjemy wiecznie właśnie dzięki niej, bo to ona hołubiła w kołyskach obce dzieci, zamiast w rozpaczy odwrócić się do nich plecami. Ja wiem, której części swojego dziedzictwa zawdzięczam duszę.
Siedzieli przed domem, w okolonym wysokim murem ogrodzie. Catarina, która zawsze była z nich wszystkich najostrożniejsza, teraz też rozejrzała się w ciemnościach, nim zapaliła stojącą na stole świecę: między jej stulonymi dłońmi pojawiło się światło, upodabniając jej białe włosy do jedwabiu i pereł. W rozbłysku światła Magnus dostrzegł, że Catarina się uśmiecha.
– Nasi ojcowie byli demonami – powiedziała. – A nasze matki bohaterkami.
W przypadku ich dwojga rzeczywiście tak było.
Większość czarowników rodziła się ze znamieniem niedwuznacznie zdradzającym ich prawdziwą naturę. Niektóre dzieci umierały młodo: rodzice porzucali je lub zabijali jako istoty przeczące prawom natury. Inne wychowywano tak jak Catarinę i Ragnora – w miłości, która przezwyciężyła strach.
Znamieniem Magnusa były oczy – świetliste, złoto-zielone, gdy spojrzeć na nie pod odpowiednim kątem, opatrzone pionowymi źrenicami – ale te cechy nie wykształciły się od razu. Nie urodził się ze skórą niebieską jak Catarina ani zieloną jak Ragnor; wyglądał jak zwykłe ludzkie dziecko o nietypowo bursztynowych oczach. Jego matka nie od razu zdała sobie sprawę, że ojciec był demonem; zorientowała się dopiero gdy pewnego ranka zajrzała do kołyski i napotkała spojrzenie kocich oczu syna.
Wtedy uświadomiła sobie, co się stało; cokolwiek przyszło do niej w nocy pod postacią jej męża, nie było jej mężem. Kiedy to do niej dotarło, nie chciała dłużej żyć.
I długo nie pożyła.
Magnus nie wiedział, czy była bohaterką, czy nie. Był za mały, żeby wiedzieć cokolwiek o jej życiu albo ogarnąć bezmiar jej bólu. Nie miał takiej pewności, jaką emanowali Ragnor i ­Catarina. Nie miał pojęcia, czy kiedy matka poznała prawdę, nadal go kochała, czy też mrok stłamsił jej miłość – mrok większy niż ten znany matkom jego dwojga przyjaciół, ponieważ jego ojciec nie był zwyczajnym demonem.
– Widziałem, jak Szatan spadł z nieba niczym piorun – mruknął w głąb kieliszka.
Catarina spojrzała na niego.
– Co mówiłeś?
– Radujcie się, że wasze imiona są zapisane w niebie, moi drodzy – odparł Magnus. – Tak się wzruszyłem, że tylko śmiech i następny drink ocalą mnie przed wybuchnięciem płaczem.
Potem wyszedł się przejść.
Przypomniał sobie, dlaczego w tamtą ciemną, pijaną noc powiedział, że chce się udać do Moquegui. Wcześniej był tam tylko raz i długo nie zabawił.
W języku keczua „Moquegua” znaczyło „spokojne miejsce” i takie właśnie było to miasteczko. To dlatego Magnus czuł się w nim nieswojo. Ciche brukowane uliczki i plac z fontanną z kutego żelaza, przy której bawiły się dzieci – to nie było dla niego.
Przyjął filozofię życiową, w myśl której musiał być w stałym ruchu i w miejscach takich jak Moquegua rozumiał, dlaczego ruch jest koniecznością. Gdyby się zatrzymał, ktoś mógłby go przejrzeć. Nie uważał się wprawdzie za potwora, ale w głowie stale rozbrzmiewał mu ten głos, jak przestroga: Bądź w ciągłym ruchu, bo inaczej iluzja pryśnie.
Pamiętał, jak, leżąc na srebrzystym piasku nocnej pustyni, rozmyślał o tych wszystkich spokojnych miejscach, do których nie pasował, i o tym, jak czasem zdarzało mu się wierzyć – tak jak wierzył w upływ czasu, radość życia i absolutną, bezlitosną nieuczciwość losu – że na całym świecie nie ma takiego ­spokojnego miejsca, w którym mógłby się odnaleźć. Nie ma i nigdy nie będzie.
Nie będziesz kusił Pana Boga swego.
Równie nierozważne byłoby kuszenie aniołów, nawet tych upadłych.
Otrząsnął się ze wspomnień. Nawet jeśli to była prawda, to zawsze przecież czekała go kolejna przygoda.
Możecie pomyśleć, że to pamiętna rozpustna noc i niezliczone zbrodnie musiały być powodem, dla którego Magnus został wygnany z Peru, ale wcale tak nie było. O dziwo, pozwolono mu tam znowu wrócić. Wrócił wiele lat później, tym razem sam, i rzeczywiście znalazł kolejną przygodę.

1962
Spacerując ulicami Cusco, minął klasztor La Merced i skręcił w Calle Mantas, kiedy usłyszał męski głos. Uwagę Magnusa zwróciło najpierw jego wyjątkowo nosowe brzmienie, a zaraz potem fakt, że mężczyzna mówił po angielsku.
– Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia, Kitty. Nadal twierdzę, że mogliśmy pojechać do Machu Picchu autobusem.
– Ale Geoffrey, nie ma autobusów z Nowego Jorku do Machu Picchu.
– Też coś... – mruknął po chwili Geoffrey. – Skoro National Geographic zamierza napisać o tym przeklętym miejscu, to naprawdę mogliby przynajmniej podstawić jakiś autobus.
Wtedy Magnus ich wypatrzył: znajdowali się pod arkadami, które zaczynały się na wysokości dzwonnicy i biegły wzdłuż ulicy. Geoffrey miał opalony, obłażący ze skóry nos człowieka, któremu gęba się nie zamyka, i białe spodnie, które – niegdyś idealnie odprasowane – z czasem obwisły na nim jak smętny, przywiędły kwiat.
– Druga sprawa to tubylcy – mówił właśnie. – Miałem nadzieję na przyzwoite zdjęcia, i co? Spodziewałem się, że będą bardziej kolorowi.
– Zupełnie jakby nie byli tu dla waszej rozrywki – wtrącił po hiszpańsku Magnus.
Na dźwięk jego słów Kitty odwróciła się i Magnus zobaczył drobną, kpiącą twarz i rude loki wymykające się spod ronda ogromnego słomkowego kapelusza. Uśmiechała się lekko.
Geoffrey również się odwrócił.
– Masz oko, moja droga – przyznał. – To właśnie miałem na myśli, kiedy mówiłem o kolorowych tubylcach.
Zupełnie słusznie. Magnus był obwieszony ponad tuzinem chust w różnych kolorach, które – starannie udrapowane – snuły się wokół niego niczym fantastyczna tęcza. Spostrzegawczość intruza nie zaimponowała mu jednak, gdyż Geoffreyowi najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że człowiek o brązowej skórze również może być gościem w miasteczku.
– Posłuchaj no, gościu – zagaił Geoffrey. – Nie chciałbyś, żeby ci zrobić zdjęcie?
Magnus rozpromienił się w uśmiechu.
– Jesteś idiotą – odparł.
Nadal mówił po hiszpańsku. Kitty z trudem zdławiła śmiech i udała, że kaszle.
– Zapytaj go, Kitty! – polecił jej Geoffrey tonem, jakim mógłby ponaglać psa do wykonania wyuczonej sztuczki.
– Przepraszam za niego – powiedziała Kitty łamaną hiszpańszczyzną.
Magnus uśmiechnął się do niej i dwornym gestem podał jej ramię. Kitty przemknęła po bruku, wyślizganym przez lata i gładkim niczym woda, i złapała go za rękę.
– Urocze, po prostu urocze – zachwycił się Geoffrey. – Mama będzie zachwycona, jak zobaczy te fotki.
– Jak ty z nim wytrzymujesz? – zainteresował się Magnus.
Oboje z Kitty uśmiechnęli się jak para aktorów, szczerząc zęby radośnie i całkowicie nieszczerze.
– Nie jest łatwo – przyznała.
– W takim razie mam propozycję – wycedził Magnus przez zęby. – Ucieknij ze mną. Teraz, zaraz. Obiecuję ci, że czeka cię niezwykle ekscytująca przygoda.
Kitty wytrzeszczyła oczy. Geoffrey odwrócił się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby zrobić zdjęcie im trojgu razem. Magnus patrzył, jak nieobserwowana przez Geoffreya Kitty zaczyna się powoli uśmiechać.
– Dobrze – odparła. – Czemu nie?
– Wyśmienicie – powiedział Magnus.
Okręcił się na pięcie, złapał Kitty za rękę i roześmiani pobiegli rozsłonecznioną ulicą.
– Lepiej się pośpieszmy – wydyszała Kitty. – Niedługo na pewno odkryje, że ukradłam mu zegarek.
Magnus zaniemówił ze zdumienia.
– Słucham?
Dźwięki, który dobiegły zza ich pleców, w niepokojący sposób przypominały spore zamieszanie. Magnus – nie ze swojej winy, bynajmniej – miał całkiem niezłe rozeznanie w odgłosach zwiastujących wezwanie policji i depczący mu po piętach pościg.
Wciągnął Kitty w boczną uliczkę. Śmiejąc się cały czas, zaczęła rozpinać bluzkę.
– Ale pewnie nie od razu się zorientuje – mruknęła, odpiąwszy perłowe guziki i rozchyliwszy poły bluzki, spod której wyjrzały szmaragdy i rubiny – że ukradłam też biżuterię jego matki.
Posłała Magnusowi zuchwały uśmiech. Magnus wybuchnął śmiechem.
– Często obrabiasz irytujących bogatych facetów?
– I ich matki. Oskubałabym ich pewnie z całej rodowej fortuny, a na pewno ze wszystkich sreber, gdyby nie pewien przystojny nieznajomy, który poprosił, żebym z nim uciekła, a ja pomyślałam: „Raz kozie śmierć”.
Odgłosy pogoni wyraźnie się przybliżyły.
– Za chwilę się przekonasz, że bardzo dobrze zrobiłaś. Skoro ty odkryłaś przede mną swoją tajemnicę, wypada chyba, żebym ja odkrył swoją.
Magnus pstryknął palcami, nie zapominając o niebieskich iskrach, które imponują damom. Kitty okazała się całkiem bystra: zorientowała się, co jest grane, gdy tylko pierwszy z goniących ich ludzi zajrzał w zaułek i pobiegł dalej.
– Nie widzą nas – wyszeptała. – Sprawiłeś, że jesteśmy niewidzialni!
Magnus uniósł brwi i skinął ręką.
– Jak widzisz. A oni nie widzą.
Widywał wcześniej ludzi wstrząśniętych, przerażonych i zdumionych jego mocą. Kitty rzuciła mu się na szyję.
– Powiedz no mi, przystojny nieznajomy, co powiesz na życie magicznego przestępcy?
– Zapowiada się ciekawie. Ale musisz mi coś obiecać: mianowicie, że będziemy okradać tylko ludzi irytujących, a kasę wydawać na popijawy i świecidełka.
Kitty przycisnęła usta do jego ust.
– Przyrzekam.
Zakochali się w sobie nawet nie na jedno śmiertelne życie, ale na jedno śmiertelne lato – lato pełne śmiechu, biegania i bezprawia, za które byli poszukiwani w kilkunastu krajach.
Ostatecznie ulubionym wspomnieniem Magnusa z tamtego lata stał się obraz, którego tak naprawdę nie oglądał na własne oczy: ostatnie zdjęcie z aparatu Geoffreya, przedstawiające mężczyznę, za którym snuje się wielobarwna smuga, i kobietę, która kolory ukrywa pod białą bluzką; oboje się śmieją, rozbawieni żartem, o którym fotograf nie ma pojęcia.
O dziwo, nawet nagły zwrot ku życiu wyjętego spod prawa wyrzutka nie spowodował wypędzenia Magnusa z kraju. Najwyższa Rada peruwiańskich czarowników spotkała się potajemnie, a po kilku miesiącach Magnus otrzymał list z informacją, że za swoje „nieopisane zbrodnie” zostaje wygnany z Peru pod groźbą śmierci. Mimo późniejszych dociekań nie udało mu się uzyskać odpowiedzi na pytanie, za co dokładnie został ukarany. Po dziś dzień powód, dla którego musiał opuścić Peru, pozostaje – i być może na zawsze pozostanie – tajemnicą.
Przełożył Wojciech Szypuła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz