Fragment Kronik Bane'a, zbioru opowiadań o Magnusie, jednym z bohaterów Darów anioła i Diabelskich maszyn
Co naprawdę zdarzyło się w Peru
Cassandra Clare i Sarah
Rees Brennan
życiu Magnusa Bane’a, kiedy Najwyższa
Rada peruwiańskich czarowników wygnała go z Peru.
Nie miał im nawet za złe swojej wybitnie niekorzystnej podobizny, jaką
umieścili na kolportowanych w peruwiańskim
Podziemnym Świecie plakatach. Chodziło o to, że
Peru było jednym z jego ulubionych miejsc. Przeżył
tam wiele przygód, miał stamtąd mnóstwo pięknych wspomnień
– poczynając od roku 1791, kiedy zaprosił Ragnora Fella, by dołączył do
niego w uroczystym wypadzie na zwiedzanie Limy.
1791
Magnus obudził się w przydrożnym
zajeździe na peryferiach Limy. Włożył haftowaną kamizelkę, spodnie do kolan i lśniące buty z klamerkami i ruszył na poszukiwanie śniadania. Zamiast niego znalazł
właścicielkę zajazdu: pulchna kobieta w narzuconej
na długie włosy czarnej mantyli naradzała się z zatroskaną
miną z jedną ze służących. Rozmawiały o nowym przybyszu.
– To
chyba jakiś potwór morski – usłyszał Magnus szept
gospodyni. – Albo syren. Czy oni nie umierają po
wyjściu na ląd?
– Dzień
dobry paniom! – zawołał Magnus. – Wygląda na to, że przybył mój gość.
Kobiety
zamrugały ze zdumienia, i to aż dwukrotnie.
Pierwszy z tych gestów Magnus złożył na karb jego
jaskrawego stroju, drugi, powolniejszy, przypisał działaniu swoich słów. Wesoło
pomachał obu damom i przez szerokie drewniane drzwi
wyszedł na dziedziniec, skąd trafił do wspólnej sali. Zastał tam swojego kolegę
po fachu, czarownika Ragnora Fella, który przycupnął w głębi
pomieszczenia z kuflem chicha de molle w ręce.
– Dla
mnie to samo, co dla niego – poinstruował służącą
Magnus. – Albo nie, chwileczkę. To samo, ale razy
trzy.
– Powiedz
im, że ja też chcę – odezwał się Ragnor. – Ten kufel zawdzięczam wyłącznie upartemu pokazywaniu
palcem.
Magnus
spełnił prośbę przyjaciela, a kiedy znów na niego
spojrzał, stwierdził, że stary druh nic a nic się
nie zmienił: jak zwykle był fatalnie ubrany, posępny jak burzowa chmura i intensywnie zielonoskóry. On sam cieszył się w duchu, że w jego wypadku
znamię czarownika nie jest takie oczywiste. Owszem, posiadanie złoto-zielonych
kocich oczu o pionowych źrenicach wiązało się
czasem z pewnymi niedogodnościami, ale zwykle
wystarczał prosty urok, żeby je ukryć. A jeśli
nie... Cóż, nie brakowało pań (i panów), dla
których nie była to bynajmniej wada.
– Bez
uroku? – zdziwił się Magnus.
– Zaproponowałeś
mi wspólną podróż, która będzie jednym wielkim festiwalem rozpasania – przypomniał mu Ragnor.
Magnus
się rozpromienił.
– To prawda! – Zawahał
się. – Wybacz, ale... nie widzę związku...
– Przekonałem
się, że w swojej naturalnej postaci mam większe
powodzenie u dam –
wyjaśnił Ragnor. – Kobiety lubią różnorodność. Na
dworze Ludwika, Króla Słońce, była taka jedna, która twierdziła, że nikt nie
może się równać z jej „najdroższą kapustką”. To
czułe określenie bardzo się ponoć przyjęło we Francji. A wszystko
dzięki mnie.
Mówił to
swoim tradycyjnie smętnym tonem.
Kiedy
służąca postawiła przed nimi sześć drinków, Magnus zagarnął je dla siebie.
– Będą
mi potrzebne – wyjaśnił. –
Wszystkie. Proszę podać kolejne mojemu przyjacielowi.
– Inna
z kolei nazywała mnie swoim słodziutkim groszkiem – ciągnął Ragnor.
Magnus
pociągnął solidny, wzmacniający łyk trunku, wyjrzał przez okno (był słoneczny
dzień), spuścił wzrok na stojące przed nim kufle i od
razu poczuł się lepiej.
– Moje
gratulacje, słodziutki groszku. Witaj w Limie,
mieście królów.
***
Po
śniadaniu, na które złożyło się pięć drinków Ragnora i siedemnaście
Magnusa, Magnus zabrał przyjaciela na spacer po Limie –
od pozłacanej i rzeźbionej w zawijasy
fasady pałacu arcybiskupa, po kolorowe domy z drugiej
strony placu, z obowiązkowo ozdobnymi balkonami, na
których w przeszłości Hiszpanie wykonywali
egzekucje na przestępcach.
– Pomyślałem,
że najprzyjemniej będzie zacząć od stolicy – mówił
Magnus. – Poza tym, już tu kiedyś byłem, jakieś
pięćdziesiąt lat temu. To był cudowny czas, jeśli nie liczyć trzęsienia ziemi,
które prawie pochłonęło miasto.
– Miałeś
coś wspólnego z tym trzęsieniem ziemi?
– Ależ
Ragnorze. – Magnus spojrzał na przyjaciela z wyrzutem. – Nie możesz mieć
do mnie pretensji o każdy mały kataklizm...
– Nie
odpowiedziałeś na moje pytanie – odparł z westchnieniem Ragnor. –
Liczę na to, że nie będziesz taki jak zwykle. Że będziesz... bardziej
odpowiedzialny – wyjaśnił. –
Nie znam języka.
– Nie
znasz hiszpańskiego? – spytał Magnus. – Czy keczua? A może ajmara?
Sam
doskonale zdawał sobie sprawę, że wszędzie jest obcy, uczył się więc wszystkich
możliwych języków, żeby później móc podróżować dokądkolwiek zechce. Hiszpański
był pierwszym językiem, jaki poznał poza swoim ojczystym. Tym ostatnim rzadko
się jednak posługiwał. Rodzima mowa przypominała mu matkę i ojczyma, kojarzyła się z miłością,
modlitwą i rozpaczą dzieciństwa, ale też ciążyła mu
trochę w ustach, jakby, używając jej, zawsze musiał
mówić serio.
(Były
jeszcze inne języki: czyśćcowy, geheński i tartarski.
Nauczył się ich, żeby móc się porozumiewać z mieszkańcami
demonicznych królestw; języki, którymi zmuszony był się posługiwać w swoim fachu. Jednak przypominały mu one rodzonego ojca,
a te wspomnienia były jeszcze gorsze).
Powaga i szczerość były jego
zdaniem stanowczo przereklamowane, podobnie jak zmuszanie innych do snucia
nieprzyjemnych wspomnień. O wiele bardziej wolałby
bawić się i zabawiać innych.
– Nie
znam żadnego z języków, które wymieniłeś – odparł Ragnor. – Wygląda
jednak na to, że świetnie mówię po głuptacku, bo ciebie rozumiem doskonale.
– To
było niepotrzebne i niesympatyczne – wytknął mu Magnus. – Ale
bądź spokojny, możesz mi zaufać. Całkowicie.
– Po
prostu nie zostaw mnie tu samego. Przysięgnij, Bane, że tego nie zrobisz.
Magnus
uniósł brwi.
– Daję
ci słowo honoru!
– Znajdę
cię – ostrzegł go Ragnor. –
Znajdę skrzynię, w której trzymasz te swoje
kretyńskie ubrania, a potem, kiedy będziesz spał,
przyprowadzę tam lamę, żeby obsikała wszystko, co do ciebie należy.
– Nie
bądź niemiły. Niepotrzebnie się martwisz, zaraz nauczę cię wszystkich
niezbędnych słówek. Pierwsze z nich to fiesta.
Ragnor
spochmurniał.
– Co
to znaczy?
Magnus
uniósł brwi.
– To
znaczy „przyjęcie”. Kolejne ważne słowo to juerga.
– Czyli?
Magnus
nie odpowiedział.
– Magnusie... – upomniał go surowym tonem Ragnor.
– Czy to słowo również oznacza „przyjęcie”?
Magnus
nie mógł się powstrzymać od chytrego uśmieszku.
– Przeprosiłbym – odparł – ale wcale nie
jest mi przykro.
– Przydałaby
ci się odrobina rozsądku – mruknął Ragnor.
– Jesteśmy
na wakacjach!
– Ty
bez przerwy jesteś na wakacjach – zauważył Ragnor. – Od trzydziestu lat!
Istotnie.
Od czasu śmierci pierwszej ukochanej – nie
pierwszej w ogóle, ale pierwszej, która żyła u jego boku i zmarła w jego ramionach – Magnus
nigdzie nie osiadł na stałe. Myślał o niej
wystarczająco często, żeby wzmianka na jej temat nie sprawiała mu przykrości;
we wspomnieniach jej twarz tchnęła odległym, znajomym pięknem gwiazd,
nietykalna, lecz co noc lśniąca mu przed oczami.
– Jakoś
nie mogę nasycić się przygodami – odparł beztrosko. – A przygody mną.
Nie miał
pojęcia, dlaczego Ragnor znowu westchnął.
***
Nieufna
natura przyjaciela przyprawiała Magnusa o smutek i rozczarowanie, tak jak podczas wyprawy nad jezioro
Yarinacocha, kiedy to Ragnar zmrużył oczy i spytał
podejrzliwie:
– Czy
te delfiny na pewno są różowe?
– Były
różowe, kiedy tu przybyłem! – wykrzyknął urażony
Magnus i zawiesił głos. –
Jestem tego prawie pewien...
Przebyli całą drogę od costa do sierra, zapoznając się
ze wszystkimi atrakcjami Peru. Ulubionym miejscem Magnusa było chyba miasto
Arequipa, skrawek księżyca zbudowany z jasnego
krystalicznego tufu, który pod muśnięciem słońca skrzył się olśniewającą bielą,
jak woda mieniąca się w blasku księżyca.
Była tam
również pewna niezwykle atrakcyjna młoda dama, która jednak ostatecznie doszła
do wniosku, że woli Ragnora. Magnus nie uważał, że wiele by w życiu stracił, gdyby nie wziął udziału w złożonym z czarowników
trójkącie miłosnym ani nie usłyszał, jak kobieta nazywa kochanka „cudownym
dzbanecznikiem” po francusku (w języku, który
Ragnor rozumiał). Sam Ragnor był jednak zachwycony i pierwszy
raz nie żałował, że wezwany przez przyjaciela przybył do Limy.
Chcąc go
w końcu wyciągnąć z Arequipy,
Magnus musiał mu przedstawić kolejną uroczą młodą damę, Giulianę, specjalistkę
od lasów deszczowych, która zapewniła ich, że będzie umiała im wskazać
ayahuascę, roślinę o niezwykłych magicznych
właściwościach.
Później,
w tropikalnych leśnych ostępach, gorzko żałował
wyboru takiej akurat przynęty. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział zieleń,
zieleń, zieleń. Nawet kiedy patrzył na swojego towarzysza podróży.
– Nie podoba mi się ten las deszczowy – poskarżył się Ragnor.
– To
dlatego, że w przeciwieństwie do mnie nie jesteś
otwarty na nowe doświadczenia!
– Wcale
nie. Dlatego że jest tu bardziej wilgotno niż u dzika
pod pachą i śmierdzi dwa razy gorzej.
Magnus
odepchnął sprzed oczu ociekający wodą pierzasty liść.
– Muszę
ci przyznać rację. Doceniam też dobór słów: udało ci się nakreślić niezwykle
wyrazisty obraz.
Las
deszczowy nie był może miejscem najprzyjemniejszym, za to z pewnością był przepiękny. Zieleń gęstego podszytu
różniła się wyraźnie od zieleni widocznych wysoko w górze
delikatnych liści drzew. Niektóre rośliny wyróżniały się pierzastą, rozkołysaną
sylwetką, inne miały pnie poskręcane niczym gruby sznur. Wszechobecną zieleń
przełamywały niespodziewane jasne plamy – kolorowe
skupiska kwiatów i sygnalizujący obecność zwierząt
ruch w zaroślach.
Szczególnie
urzekł Magnusa widok czepiaków – filigranowe
sylwetki o połyskliwej sierści, z rozpostartymi rękami i nogami
przypominały gwiazdy w koronach drzew – i płochliwe, szybkie,
zwinne sajmiri.
– Pomyśl
tylko – powiedział. –
Ja i mój mały małpi kompan. Mógłbym go uczyć różnych
sztuczek, założyć mu zmyślny żakiecik... Wyglądałby całkiem jak ja! Tylko
bardziej jak małpka.
– Twojemu
przyjacielowi miesza się w głowie – orzekła Giuliana, zwracając się do Ragnora. – To choroba wysokościowa. Znajdujemy się wysoko nad
poziomem morza.
Magnus
nie do końca wiedział, po co w ogóle wzięli ze sobą
przewodniczkę, chociaż jej obecność bez wątpienia miała kojący wpływ na
Ragnora. Inni ludzie podążali zapewne posłusznie za swoimi przewodnikami we
wszelkie nieznane i potencjalnie niebezpieczne
miejsca, ale Magnus – jak na czarownika przystało – był gotowy w każdej chwili
stoczyć magiczną walkę z demonem-jaguarem. Ach, cóż
by to była za historia; z pewnością zaimponowałby
nią niektórym damom odpornym na zgoła niezrozumiały urok osobisty Ragnora. Albo
niektórym dżentelmenom.
Zajęty
zbieraniem owoców i rozważaniami na temat
demonów-jaguarów, w pewnym momencie rozejrzał się i stwierdził, że jego towarzysze gdzieś zniknęli, a on został sam w zielonej
głuszy.
Przystanął,
podziwiając ogromne, opalizujące kwiaty bromelii, których płatki tworzyły jakby
puchar mieniący się wodą i kolorami. W skrzących się jak klejnoty wnętrzach kwiatów siedziały
żabki.
Podniósł
wzrok i spojrzał prosto w okrągłe,
brunatne oczy małpy.
– Cześć,
kolego – powiedział.
Małpa wydała przeraźliwy dźwięk, ni to warknięcie, ni to
syk.
– Zaczynam
powątpiewać w uroki naszej przyjaźni – zauważył Magnus.
Giuliana
uprzedzała ich, żeby w wypadku spotkania z małpą nie próbowali się cofać, tylko stali nieruchomo,
okazując spokój i autorytet. Ta małpa była wyraźnie
większa od wszystkich, które widzieli wcześniej –
miała szerokie, przygarbione barki i gęstą, niemal
czarną sierść. Magnus przypomniał sobie właściwą nazwę: miał przed sobą wyjca.
Rzucił mu
figę. Wyjec ją złapał.
– No
i pięknie. Uznajmy, że jesteśmy kwita.
Małpa
podeszła bliżej, poruszając złowieszczo żuchwami.
– Zastanawiam
się, co ja tu właściwie robię. Bo wiesz, zasadniczo to moim naturalnym
środowiskiem jest miasto: blask świateł, towarzystwo, rozrywka w płynie. I brak małp, które pojawiają
się nie wiadomo skąd.
Ignorując
poradę Giuliany, Magnus zrobił szybki krok w tył i rzucił wyjcowi kolejny owoc. Tym razem małpa nie złapała
przynęty. Sprężyła się do skoku i groźnie warknęła.
Magnus cofał się pośpiesznie, aż uderzył plecami o drzewo.
Przy tym zderzeniu zamłócił ramionami (w głębi
ducha cieszył się, że nikt go nie obserwuje i nie
oczekuje, że zachowa się jak wytworny czarownik-światowiec) i wtedy małpa skoczyła na niego.
Wrzasnął,
okręcił się na pięcie i popędził na oślep w las. Zapomniał, że niesie owoce, które sypały się za nim
jasną kaskadą, gdy na złamanie karku uciekał przed małpim zagrożeniem. Słysząc,
jak wyjec depcze mu po piętach, jeszcze przyśpieszył kroku... aż w końcu pogubił wszystkie owoce i wpadł
na Ragnora.
– Uważaj
trochę! – warknął Ragnor.
– Na
swoją obronę muszę przyznać, że świetnie się maskujesz –
zauważył Magnus, po czym dwukrotnie ze szczegółami zrelacjonował swoją
straszliwą małpią przygodę: raz po hiszpańsku na użytek Giuliany, i drugi, po angielsku, dla Ragnora.
– Dureń
z ciebie – skwitowała
jego opowieść Giuliana. – To oczywiste, że przed
dominującym samcem należy natychmiast ustąpić. Masz ogromne szczęście, że zajął
się owocami; inaczej rozszarpałby ci gardło. Myślał, że chcesz mu ukraść
samice.
– Ja
bardzo przepraszam, ale naprawdę nie było czasu na wymianę tego rodzaju
osobistych refleksji! – żachnął się Magnus. – Skąd miałem wiedzieć? Poza tym zapewniam was oboje, że
nie czyniłem żadnych awansów małpim samicom. –
Mrugnął porozumiewawczo. – Nie miałem okazji, bo
żadnej nie widziałem.
Mina
Ragnora sugerowała, że ogromnie żałuje wszelkich decyzji, które zaprowadziły go
do tego miejsca, i to w takim
towarzystwie. Nieco później przystanął i syknął – na tyle cicho, żeby Giuliana go nie usłyszała, za to w sposób makabrycznie podobny do małpiego prześladowcy
Magnusa:
– Zapomniałeś,
że umiesz rzucać czary?
Magnus
posłał mu przez ramię pogardliwe spojrzenie.
– Nie
zamierzam czarować małp! Doprawdy, Ragnorze, za kogo ty mnie masz?
***
Nie
sposób poświęcić całego życia małpom i rozpuście – Magnus musiał znaleźć jakiś sposób na sfinansowanie
swoich pijatyk. Zawsze mógł liczyć na siatkę Podziemnych, dlatego natychmiast
po tym, jak znalazł się w Peru, zadbał o nawiązanie odpowiednich kontaktów.
Kiedy
sytuacja wymagała jego specyficznych umiejętności, zabrał ze sobą Ragnora.
Razem zaokrętowali się na statku w Salaverry,
odziani w najelegantsze stroje. Magnus założył
jeszcze swój największy kapelusz, ze strusim piórem.
Edmund
García, jeden z najzamożniejszych peruwiańskich
kupców, przywitał ich na pokładzie dziobowym –
rumiany, ubrany w drogi, długi płaszcz zapinany z przodu, pumpy i upudrowaną
perukę. Ze skórzanego pasa zwieszał się ozdobnie grawerowany pistolet.
Mrużąc
oczy, García spojrzał na Ragnora.
– A to co, jakiś potwór morski?
– To
bardzo szanowany czarownik – odparł Magnus. – Prawdę mówiąc, dostaje pan dwóch czarowników w cenie jednego.
García
nie zbiłby fortuny, gdyby odrzucał pchające mu się w ręce
dobre okazje. Temat potworów morskich został raz na zawsze zamknięty.
– Witajcie – powiedział tylko kupiec.
– Nie
lubię statków – przyznał Ragnor, rozglądając się. – Mam potworną chorobę morską.
Aż się
prosiło o żart, że pewnie zielenieje wtedy na
twarzy, ale Magnus nie zamierzał się do niego zniżać.
– Zechciałby
nam pan przybliżyć naturę czekającego nas zadania? –
zaproponował Garcíi. – Z listu,
którzy otrzymałem, wynikało, że potrzebuje pan moich szczególnych zdolności,
muszę jednak przyznać, iż jestem tak wszechstronnie utalentowany, że nie bardzo
wiem, na czym konkretnie panu zależy. Aczkolwiek oddaję na pańskie usługi
wszystkie swoje umiejętności.
– Jesteście
obcy na naszej ziemi – odparł García. – Możecie zatem nie zdawać sobie sprawy, że źródłem
dobrobytu, jakim w tej chwili cieszy się Peru, jest
nasz główny towar eksportowy: guano.
– Co
on mówi? – zainteresował się Ragnor.
– Na
razie nic, co by ci się spodobało – odparł Magnus.
Miotany falami statek kołysał się pod ich stopami. –
Przepraszam – zwrócił się Magnus do Edmunda. – Mówił pan o ptasich
odchodach...
– Owszem.
Przez lata głównymi beneficjentami tej gałęzi handlu byli kupcy europejscy,
ostatnio jednak uchwalono nowe prawo, dające Peruwiańczykom uprzywilejowaną
pozycję: Europejczycy, którzy nie wezmą sobie peruwiańskich wspólników, będą
musieli wycofać się z interesu. Jeden z moich statków, wiozący dość pokaźny ładunek guana,
będzie jednym z pierwszych, jakie wyruszą na morze
po uchwaleniu tej nowej ustawy. Obawiam się, że może paść ofiarą czyichś
niecnych zakusów.
– Myśli
pan, że piraci skuszą się na ptasie odchody? –
spytał Magnus.
– Co
się dzieje? – jęknął Ragnor.
– Zaufaj
mi, nie chcesz wiedzieć. – Magnus wrócił
spojrzeniem do Garcíi. – Jak już wspomniałem,
wachlarz moich talentów jest niebywale rozległy, nie wydaje mi się jednak, by
obejmował... hmm... pilnowanie guana.
Sam
ładunek budził wprawdzie jego wątpliwości, ale wiedział co nieco o Europejczykach zawsze i wszędzie
gotowych położyć łapę na wszystkim, co zobaczą, jakby należało do nich, i tylko do nich – ziemia,
ludzie, towary...
Poza tym,
nigdy jeszcze nie uczestniczył w prawdziwych
morskich przygodach.
– Jesteśmy
gotowi sowicie zapłacić – powiedział García i wymienił konkretną sumę.
– Rozumiem.
W takim razie czujemy się zatrudnieni – odparł Magnus i wyłuszczył
rzecz całą Ragnorowi.
***
– Jakoś
nie jestem przekonany – przyznał Ragnor. – I nie mam pojęcia, skąd
wytrzasnąłeś ten kapelusz.
Magnus
poprawił nakrycie głowy, żeby wyglądało jak najbardziej zawadiacko.
– Przypadkiem wpadł mi w ręce...
Uznałem, że będzie pasował.
– Nikt
tu nie nosi czegoś, co choćby w przybliżeniu go
przypominało.
Magnus
powiódł lekceważącym spojrzeniem po upośledzonych modowo żeglarzach.
– Oczywiście
jest mi przykro z ich powodu, nie rozumiem wszakże,
dlaczego to spostrzeżenie miałoby mieć wpływ na mój niezwykle modny wizerunek.
Przeniósł
wzrok na morze. Przejrzysta, intensywnie zielona woda mieniła się takimi samymi
odcieniami turkusu i szmaragdu jak oszlifowany
turmalin. Na horyzoncie było widać dwa statki: jeden, do którego mieli
dołączyć, i drugi, co do którego Magnus miał
poważne podejrzenie, że jest statkiem pirackim i właśnie
szykuje się do zaatakowania tego pierwszego.
Pstryknął
palcami i nagle ich własny statek skoczył w stronę widnokręgu.
– Magnus!
Nie przyśpieszaj statku magicznie! – zbulwersował
się Ragnor. – Po co to robisz?
Magnus
znowu pstryknął palcami i sfatygowana w licznych sztormach burta rozjarzyła się błękitnymi
skrami.
– Wykryłem
budzących postrach piratów. Szykuj się do bitwy, mój zielonkawy przyjacielu.
Na te
słowa Ragnor głośno zwymiotował, po czym jeszcze głośniej wyraził swoje
niezadowolenie z tego faktu, ponieważ jednak przez
ten czas wyraźnie zbliżyli się do tamtych dwóch statków, Magnus był zadowolony.
– Nie
mieliśmy tropić piratów! Nie ma żadnych piratów! Mamy tylko pilnować ładunku. A w ogóle to co to za ładunek?
– Jesteś szczęśliwszy, kiedy tego nie wiesz,
słodziutki groszku.
– Proszę
cię, nie nazywaj mnie tak.
– Nigdy
więcej tego nie zrobię – obiecał Magnus. – Nigdy.
I wykonał pośpieszny, oszczędny gest. Pierścienie na jego
palcach zalśniły w słońcu, kreśląc jasne linie w powietrzu.
Statek,
który uparł się uważać za wrogi, wyraźnie się przechylił. Nie można było
wykluczyć, że Magnus odrobinę przesadził.
Garcíi
wyraźnie zaimponowała jego umiejętność unieszkodliwiania statków na odległość,
chciał jednak mieć absolutną pewność, że ładunkowi nic nie grozi. Zrównali się
więc z większą jednostką; statek piratów został już
daleko, daleko z tyłu.
Taki stan
rzeczy bardzo odpowiadał Magnusowi. Piraci, morskie przygody – zawsze chciał tego spróbować.
– Ty
też spróbuj – poradził Ragnorowi. – Zobaczysz, będzie kapitalnie.
Po czym
chwycił zwisającą linę, przeleciał na niej ponad sążniami lśniącej błękitem
przestrzeni i połyskującym odcinkiem pokładu.
A potem spadł prościutko do ładowni.
Chwilę
później Ragnor poszedł w jego ślady.
– Zatkaj
nos – poradził mu pośpiesznie Magnus. – I wstrzymaj oddech. Ktoś
musiał interesować się ładunkiem, bo zostawił otwartą ładownię, do której
właśnie wpadliśmy.
– I wylądowaliśmy, dzięki tobie, w zupie.
– Żeby
tylko... – mruknął Magnus.
Dali
sobie chwilę na ocenę sytuacji. Magnus wylądował po łokcie w paskudztwie; co gorsza, zgubił swój zawadiacki kapelusz
i teraz starał się po prostu nie myśleć, w czym ugrzęźli. Gdyby tylko udało mu się skupić na
czymkolwiek innym niż odchody małych skrzydlatych ssaków, mógłby sobie
wyobrazić, że tkwi w powodzi czegoś innego.
Czegokolwiek innego.
– Magnusie? – odezwał się Ragnor. –
Widzę już, że ładunek, którego strzeżemy, to jakaś wybitnie niesympatyczna
substancja, ale czy mógłbyś mi powiedzieć, co to dokładnie jest?
Widząc,
że dalsze ukrywanie faktów nie ma sensu, Magnus powiedział mu prawdę.
– Nie
cierpię tych peruwiańskich przygód – odparł w końcu Ragnar zduszonym głosem. –
Chcę do domu.
Nie było
winą Magnusa, że napad złości czarownika zatopił przewożący guano statek, ale i tak wszystko poszło na jego konto. Co gorsza, nie dostał
żadnych pieniędzy.
Jednakże
wcale nie z powodu lekkomyślnego zniszczenia
peruwiańskiego mienia został wygnany z Peru.
1885
Kiedy
ponownie znalazł się w Peru, przybył tam służbowo w towarzystwie dwojga przyjaciół –
Catariny Loss i Ragnora Fella. Fakt ten dowodził,
że Catarina oprócz magii włada także nadnaturalną siłą perswazji, ponieważ
Ragnor zaklinał się, że jego stopa nigdy więcej w Peru
nie postanie – a już na
pewno nie w towarzystwie Magnusa. Wprawdzie po tym,
jak w latach siedemdziesiątych XIX wieku przeżyli w Anglii sporo wspólnych przygód, Ragnor życzliwiej
spojrzał na przyjaciela, ale kiedy schodzili z klientką
w dolinę Lurín, co rusz kątem oka łypał podejrzliwie
na Magnusa.
– Wiesz
co, ten złowieszczy grymas, który maluje się na twojej twarzy za każdym razem,
kiedy znajdę się w pobliżu, jest naprawdę
niepotrzebny – powiedział mu Magnus. – Ranisz mnie.
– Całe
lata wietrzyłem ubranie – odparł Ragnor. – Lata!
– Trzeba
je było wyrzucić i kupić coś modniejszego i ładniej pachnącego –
odparował Magnus. – Poza tym to było dawno temu.
Skrzywdziłem cię jakoś ostatnio?
– Chłopcy,
nie kłóćcie się przy klientce – poprosiła tym swoim
słodziutkim głosem Catarina. – Bo inaczej tak was
zderzę główkami, że popękają wam jak skorupki jajek.
– Ale
macie świadomość, że ja znam angielski? – upewniła
się Nayaraq, ich niezwykle hojna klientka.
Zapanowało
ogólne zakłopotanie. Do Pachacamac dotarli w milczeniu.
Przed nimi wyrosły ściany spiętrzonego gruzu, przywodzące na myśl wielką rzeźbę
z piasku, dzieło jakiegoś zmyślnego dziecka
olbrzymów.
Piramidy
popadły w ruinę, ale ich szczątki liczyły sobie
tysiące lat i nawet w tych
ich odłamkach, które przybrały kolor piasku, Magnus wyraźnie wyczuwał magiczne
wibracje.
– Znałem
wyrocznię, która mieszkała tu siedemset lat temu –
obwieścił z dumą.
Nayaraq
była pod wrażeniem.
Catarinie,
która świetnie wiedziała, ile Magnus ma lat, już tak bardzo nie zaimponował.
Zaczął
sprzedawać swoje magiczne usługi, nim skończył dwadzieścia lat, w czasie, kiedy jeszcze dorastał –
zanim zdążył zastygnąć w czasie, jak ważka
zatopiona w bursztynie, opalizująca i wiecznotrwała, lecz na zawsze zamrożona w więzieniu jednej złotej chwili. Nie osiągnął jeszcze wtedy
swojego pełnego wzrostu, a jego ciało i twarz podlegały codziennym minimalnym zmianom. Było mu
odrobinę bliżej do człowieka niż teraz.
Nie można
zdradzić się przed potencjalnym klientem, który spodziewa się nająć wiekowego,
wykształconego maga, że jest się niedoświadczonym młokosem. Dlatego Magnus
wcześnie zaczął kłamać na temat swojego wieku – i nigdy już nie przestał.
Zdarzały
mu się z tego powodu krępujące sytuacje, gdy
zapomniał, jakie kłamstwa komu przedstawił. Pewnego razu ktoś zapytał go, jaki był
Juliusz Cezar. Magnus posłał swojemu rozmówcy przeciągłe spojrzenie, zanim
odparł pytającym tonem: „Niezbyt wysoki?”.
Powiódł
teraz wzrokiem po piasku nagromadzonym pod murami, a także
po krawędziach samych murów, nadkruszonych jakby kamień był chlebem, z którego nierozważna dłoń odłamała sobie kawałek. Starał
się nie wyjść z roli zblazowanego światowca, który
był tu już wcześniej, i to równie nienagannie
ubrany jak w tej chwili.
„Pachacamac”
oznaczało „władcę trzęsień ziemi”, ale, na szczęście, Nayaraq nie wynajęła ich
po to, żeby wywołali taki kataklizm (Magnus nigdy nie spowodował trzęsienia
ziemi rozmyślnie, a nad niefortunnymi wypadkami z czasów swojej młodości wolał się nie rozwodzić).
Chodziło jej o skarb, który matka matki matki jej
matki, piękna, szlachetna dziewczyna z Acllahausi – domu wybranek słońca –
ukryła przed konkwistadorami. Magnus nie bardzo wiedział, do czego ów skarb
miałby jej być potrzebny (pieniędzy wyraźnie jej nie brakowało), ale nie
płaciła mu za to, żeby podawał w wątpliwość jej
motywy.
Całymi
godzinami włóczyli się w słońcu i w cieniu wśród zrujnowanych
murów, nadgryzionych zębem czasu i ozdobionych
ledwie widocznymi resztkami fresków, zanim w końcu
znaleźli to, czego szukała.
Po
wyłuskaniu kamieni z muru i wydobyciu
skarbu, promienie słońca padły jednocześnie na złoto i twarz
Nayaraq. Wtedy właśnie Magnus zrozumiał, że Nayaraq nie szukała złota, lecz
prawdy, czegoś autentycznego w swojej przeszłości.
Wiedziała
o istnieniu Podziemnych, ponieważ zdarzyło się kiedyś,
że uprowadzili ją faerie. To jednak nie była iluzja ani urok – złoto lśniło w jej rękach
tak samo, jak przed laty w rękach jej antenatki.
– Bardzo
dziękuję wam wszystkim – powiedziała.
Magnus
zrozumiał i przez chwilę prawie jej zazdrościł.
Kiedy odeszła,
Catarina odrzuciła swój magiczny urok, odsłaniając błękitną skórę i białe włosy, które zalśniły w dogasającym
blasku słońca.
– Skoro
ta sprawa została załatwiona, mam pewną propozycję. Od lat zazdrościłam wam
tych wszystkich przygód, jakie spotkały was w Peru.
Co powiecie na to, żebyśmy zostali tu na jakiś czas?
– Świetny
pomysł! – odparł Magnus.
Catarina
klasnęła w dłonie.
Ragnor
zmarszczył brwi.
– Mowy
nie ma – powiedział.
– Nie
przejmuj się tak, Ragnorze – rzucił beztrosko
Magnus. – Jestem prawie pewien, że wszyscy ci,
którzy mogliby pamiętać nieporozumienie z piratami,
dawno nie żyją. Małpy też już na mnie nie polują. Poza tym sam wiesz, co to
oznacza.
– Nie
chcę tego robić – upierał się Ragnor. – Nie będę się dobrze bawił. Najchętniej od razu bym wyjechał,
gdyby nie to, że okrucieństwem byłoby zostawić w obcym
kraju damę zdaną na łaskę szaleńca.
– Ogromnie
się cieszę, że wszyscy się zgadzamy – powiedziała
Catarina.
– Stworzymy
straszny triumwirat. – Magnus nie posiadał się z zachwytu. – A to oznacza trzy razy więcej przygód!
Później
się dowiedzieli, że są przestępcami ściganymi za zbezczeszczenie świątyni, lecz
nie była to ani przyczyna, ani moment wygnania Magnusa z Peru.
1890
W Puno dzień był przepiękny, z błękitną
plamą jeziora za oknem i słońcem pałającym takim
żarem, jakby zamierzało wypalić z nieba wszystkie
chmury i cały lazur, by pozostawić tylko biały
ogień. Czyste górskie powietrze niosło graną przez Magnusa melodię ponad
wodami jeziora i w głąb
domu.
Magnus
zataczał właśnie powolny krąg przy parapecie okna, gdy okiennice sypialni
Ragnora otworzyły się z głośnym trzaskiem.
– Co...
co... co ty wyrabiasz?! – wykrzyknął Ragnor.
– Mam
prawie sześćset lat – odparł Magnus; Ragnor tylko
prychnął w odpowiedzi, gdyż Magnus co parę tygodni
zmieniał swój rzekomy wiek, jak mu pasowało. –
Chyba najwyższy czas nauczyć się grać na jakimś instrumencie.
I z dumą zaprezentował swój
nowy skarb: niewielki instrument strunowy wyglądał jak mniejszy kuzyn lutni,
chociaż samej lutni wstyd byłoby się przyznać do tego pokrewieństwa.
– To
charango – dodał Magnus. –
Zamierzam zostać charangistą!
– Nie
nazwałbym tego instrumentem muzycznym – zauważył z przekąsem Ragnor. – Prędzej
„narzędziem tortur”.
Magnus
przytulił charango jak ukochane dziecko, które łatwo urazić.
– To
piękny i niezwykły instrument! Pudło rezonansowe
zostało wykonane z pancernika. To znaczy, z wysuszonej skorupy pancernika.
– To
tłumaczy te dźwięki. Brzmi jak zagubiony i głodny
pancernik.
– Jesteś
po prostu zazdrosny – odparł spokojnie Magnus. – A to dlatego, że w odróżnieniu ode mnie nie masz duszy prawdziwego artysty.
– Wprost
zzieleniałem z zazdrości –
burknął Ragnor.
– Daj
spokój, to nie fair. Przecież wiesz, że uwielbiam, kiedy żartujesz ze swojej
cery.
Magnus
nie ugiął się pod okrutnymi osądami Ragnora. Posławszy mu wyniosłe spojrzenie
wyrażające całkowitą obojętność, podniósł charango i znów
zaczął grać swoją niepokorną, piękną melodię.
Z głębi domu dobiegło ich staccato pośpiesznych kroków,
szelest spódnic i nagle na dziedziniec wypadła Catarina.
Jej rozpuszczone białe włosy opadały na ramiona, twarz wyrażała najwyższe
zaniepokojenie.
– Magnus,
Ragnor... Słyszałam kota, który wydawał absolutnie nieziemskie dźwięki. Sądząc
po nich, biedaczysko okrutnie cierpi. Musicie mi pomóc go znaleźć!
Ragnor
zgiął się wpół ze śmiechu i osunął na parapet.
Magnus przez chwilę obserwował Catarinę, dopóki nie zauważył, jak jej usta
drgnęły.
– Knujecie
przeciwko mnie i mojej sztuce –
orzekł. – Jesteście bandą spiskowców.
Znów
zaczął grać, ale Catarina złapała go za rękę.
– Mówię poważnie, Magnusie. Ten dźwięk jest
makabryczny.
Magnus
westchnął ciężko.
– Każdy
czarownik jest krytykiem.
– Dlaczego
to robisz?
– Tłumaczyłem
już Ragnorowi: chcę się nauczyć grać na jakimś instrumencie. Postanowiłem bez
reszty poświęcić się sztuce charangisty i nie życzę
sobie więcej słyszeć waszych małostkowych protestów.
– Skoro
już mówimy o rzeczach, których nie chcielibyśmy
więcej słyszeć... – mruknął Ragnor.
Tymczasem
Catarina tylko się uśmiechnęła.
– Już
rozumiem...
– Nie,
moja droga, nic nie rozumiesz.
– Ależ rozumiem. Rozumiem doskonale. Jak ona się
nazywa?
– Twoje
aluzje sprawiają mi przykrość. Nie chodzi o kobietę.
Poślubiłem muzykę!
– W porządku. W takim razie, jak
on się nazywa?
***
Nazywał
się Imasu Morales i był cudowny.
Troje
czarowników zatrzymało się na brzegu jeziora Titicaca, nieopodal portu. Magnus
lubił czynnie uczestniczyć w życiu w sposób, którego Ragnor i Catarina
(przez wzgląd na swój niecodzienny odcień skóry od dzieciństwa nawykli do
spokoju i samotności) zwyczajnie nie rozumieli.
Przechadzał się po mieście i zapuszczał w góry, gdzie przydarzały mu się drobne przygody. Zdarzyło
się kilkakrotnie (co Ragnor z Catariną wytykali mu
w przykry i zgoła
niepotrzebny sposób), że policja eskortowała go do domu –
aczkolwiek tamten wypadek z boliwijskimi
przemytnikami był jednym wielkim nieporozumieniem.
Tej nocy
nie zadawał się jednak z przemytnikami. Wybrał się
na spacer po Plaza Republicana, klucząc wśród ozdobnie rzeźbionych krzewów i równie ozdobnie rzeźbionych rzeźb. W dole miasto lśniło jak ułożone w równiutkich
rzędach gwiazdy, jakby ktoś tam uprawiał na polu małe światełka. Piękna noc na
spotkanie z pięknym chłopcem.
Najpierw
usłyszał muzykę, zaraz potem śmiech. Odwróciwszy się, zobaczył błysk ciemnych
oczu, zmierzwione włosy i ruch palców muzyka.
Magnus miał listę pożądanych cech u partnera – czarne włosy, niebieskie oczy, szczerość – ale w tym konkretnym
wypadku przyciągnęła go raczej indywidualna reakcja na życie. Coś, czego
wcześniej nie widział, a czego natychmiast
zapragnął zobaczyć więcej.
Podszedł
bliżej i udało mu się zwrócić uwagę Imasu – a wtedy gra mogła się
rozpocząć. Magnus zaczął od pytania, czy Imasu jest nauczycielem muzyki. Chciał
spędzać z nim więcej czasu, ale chciał się również
uczyć. Chciał się przekonać, czy muzyka pochłonie go w taki
sam sposób; czy będzie umiał tworzyć takie same dźwięki.
Po kilku
lekcjach wiedział już, że dźwięki, jakie wydobywa z charango,
są trochę inne od tych, jakie wygrywał Imasu. Może nawet więcej niż trochę.
Ragnor i Catarina błagali go, żeby odłożył
instrument. Przypadkowi przechodnie na ulicy błagali go, żeby odłożył
instrument. Nawet koty przed nim uciekały.
Ale Imasu
powiedział, z powagą i z uśmiechem w oczach:
– Masz
prawdziwy talent muzyczny.
A Magnus nauczył się słuchać
ludzi, którzy mówią miłe, pokrzepiające rzeczy. Zwłaszcza jeśli byli
nieprzeciętnie przystojni.
Dlatego
nie porzucił charango, mimo że zabroniono mu grać w domu,
a w miejscach
publicznych do gry zniechęcili go kolejno: płaczące dziecko, jakiś mężczyzna z plikiem papierów, mówiący coś o miejskich
rozporządzeniach, oraz małe zamieszki.
Skończyło
się na tym, że wychodził w góry i tam grał. I był święcie
przekonany, że tylko przypadkiem napatoczył się na uciekające w popłochu stado lam. Przecież to niemożliwe, żeby lamy
tak go osądzały.
Poza tym,
charango bez wątpienia brzmiało coraz lepiej – albo
więc naprawdę podłapał, jak się gra, albo miał omamy słuchowe. Wolał wierzyć w tę pierwszą ewentualność.
– Wydaje
mi się, że naprawdę przeszedłem daleką drogę –przyznał
pewnego dnia w rozmowie z Imasu. – W górach. W przenośni, ma się rozumieć. Bo prawdziwych dróg to tam
wielu nie ma.
– To
cudownie – odparł Imasu z błyskiem
w oku. – Nie mogę się
doczekać, kiedy cię usłyszę.
Znajdowali
się w domu Imasu; poza tym, w całym
Puno nie było już żadnego miejsca, w którym Magnus
mógłby grać.
Niestety,
matka i siostra Imasu miały przykrą skłonność do
migren, toteż większość udzielanych przez gospodarza lekcji ograniczała się do
teorii muzyki, ale tym razem byli w domu zupełnie
sami.
– Kiedy
wrócą twoja matka i siostra? –
zapytał niby od niechcenia Magnus.
– Za
kilka tygodni. Pojechały w odwiedziny do ciotki.
Nie można powiedzieć, żeby... ehm... uciekły, to znaczy, wyjechały z jakiegoś konkretnego powodu.
– Urocze
kobiety – przyznał Magnus. –
Szkoda, że są takie chorowite.
Imasu
spojrzał na niego pytająco.
– Bóle
głowy? – przypomniał mu Magnus.
– Ach
tak... Tak, naturalnie. – Imasu milczał przez
chwilę, a potem zaklaskał w dłonie. – Miałeś mi coś zagrać.
Magnus
się rozpromienił.
– Przygotuj
się – uprzedził. –
Osłupiejesz.
Uniósł
instrument. Czuł, że rozumieją się doskonale, on i jego
charango. Gdyby chciał, mógłby sprawić, że muzyka popłynie wprost z powietrza, z rzeki lub nawet
z zasłonek w oknach,
ale to było coś innego, coś ludzkiego i dziwnie
wzruszającego. Wydawało mu się, że zgrzyt i jazgot
strun układają się w melodię. Prawie trzymał muzykę
w rękach.
Kiedy spojrzał na Imasu, stwierdził, że ten złapał się
za głowę.
– Ehm...
Dobrze się czujesz?
– Rzeczywiście
osłupiałem – odparł słabym głosem Imasu. – Po prostu osłupiałem.
Magnus
poczuł rozpierającą go dumę.
– Ha...
A nie mówiłem?
– Osłupiałem,
tak okropnie to brzmiało!
Magnusa
zamurowało.
– Że
co?
– Nie
mogę tak dłużej żyć! – wybuchnął Imasu. – Starałem się! Próbowałem cię wspierać! Delegacja
miejskich dostojników przyszła do mnie z prośbą,
żebym cię ubłagał, żebyś przestał grać. Moja rodzona matka, święta kobieta,
prosiła ze łzami w oczach...
– Nie
jest chyba aż tak źle...
– Właśnie
że jest! – Nagle jakby pękła tama muzycznej
krytyki. Imasu spojrzał na Magnusa oczami, które, zamiast błyszczeć, pałały
wściekle. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo
źle jest! Kiedy grasz, kwiatom mojej matki odechciewa się żyć; więdną w oczach. Komosa traci smak. Lamy migrują, słysząc twoją
muzykę, a nie są bynajmniej zwierzętami wędrownymi.
Dzieci są przekonane, że w jeziorze żyje odrażający
potwór, pół koń, pół kurczak, który żałośliwie nawołuje cały świat, żeby
wyświadczył mu łaskę i skrócił jego męki.
Mieszkańcy miasteczka podejrzewają, że razem odprawiamy jakieś mroczne rytuały
magiczne...
– To
akurat całkiem trafione domysły – wtrącił Magnus.
– ...do
których są potrzebne czaszka słonia, niewiarygodnie wielki grzyb oraz jeden z twoich dziwacznych kapeluszy!
– A to już mniej trafione. Poza tym, moje kapelusze są
niesamowite.
– Nie
będę się kłócił. – Imasu przeczesał dłonią gęste,
ciemne włosy, które kręciły się i czepiały jego
palców jak atramentowoczarna winorośl. – Posłuchaj,
wiem już, że się pomyliłem. Widząc przystojnego mężczyznę, pomyślałem, że nie
zawadzi pogadać trochę o muzyce, znaleźć wspólne
zainteresowania... ale nie zasłużyłem sobie na coś takiego. Ludzie ukamienują
cię na głównym placu miasteczka, a ja, jeśli
jeszcze raz usłyszę, jak grasz, pójdę się utopić!
– O rety... – Magnus uśmiechnął
się szeroko. – Na twoim miejscu bym tego nie robił.
W jeziorze żyje ponoć straszliwy potwór.
Imasu
zadumał się nie na żarty nad Magnusem i jego
muzykowaniem. Tymczasem sam Magnus zupełnie stracił zainteresowanie tym
tematem.
– Kiedy
nastąpi koniec świata, rozlegną się takie właśnie dźwięki, jakie ty wydobywasz
z charango!
– To
ciekawe... – mruknął Magnus i wyrzucił
instrument przez okno.
– Magnus!
– Wydaje
mi się, że muzyka i ja doszliśmy do kresu wspólnej
drogi – wyjaśnił Magnus. –
Prawdziwy artysta wie, kiedy się poddać.
– Nie
mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobiłeś!
Magnus
machnął lekceważąco ręką.
– Wiem,
serce się kraje, ale bywa czasem tak, że trzeba stać się głuchym na błagania
muzy.
– Chodziło
mi o to, że charango to drogi instrument, a ja wyraźnie słyszałem, jak coś tam trzasnęło.
Imasu był
autentycznie zaniepokojony, ale uśmiechał się przy tym. Jego twarz była jak
otwarta wielobarwna księga, równie fascynująca jak łatwa do przeczytania.
Magnus zbliżył się do niego, jedną dłoń splótł z jego
stwardniałą od odcisków dłonią, drugą złapał go lekko za nadgarstek. Dreszcz
przebiegł całe ciało Imasu, jakby było instrumentem, z którego
Magnus mógłby wydobyć każdy dźwięk, jaki tylko zechce.
– Jestem
niepocieszony, porzucając muzykę – mruknął Magnus. – Wkrótce się jednak przekonasz, że jestem niezwykle
wszechstronnie utalentowany.
Kiedy
wieczorem wrócił do domu i obwieścił Ragnorowi i Catarinie, że zerwał z muzykowaniem,
Ragnor powiedział:
– Przez
pięćset lat nigdy nie odczuwałem potrzeby dotknięcia drugiego mężczyzny, lecz
teraz ogarnęła mnie przemożna chęć ucałowania tego chłopaka prosto w usta.
– Nawet
nie próbuj – odparł swobodnym, władczym tonem
Magnus.
Następnego
dnia całe Puno zebrało się na festiwalu. Imasu zapewnił Magnusa, że termin
imprezy jest zupełnie przypadkowy. Magnus parsknął śmiechem. Słońce padało
skośnie na oczy Imasu, kładło się świetlistymi pręgami na jego brązowej skórze.
Wargi Imasu ugięły się miękko pod wargami Magnusa. Nie zdążyli wyjść na dwór,
żeby zobaczyć uroczysty pochód.
***
Magnus
zapytał przyjaciół, czy mogą zatrzymać się w Puno
na dłużej, i wcale się nie zdziwił, kiedy przystali
na jego propozycję. Catarina i Ragnor byli
czarownikami – dla nich również, tak jak dla
Magnusa, czas był niczym deszcz: mienił się, zmieniał świat, ale nigdy im go
nie brakowało.
Dopóki nie pokochali śmiertelnika. Wtedy bowiem czas
stawał się złotem w rękach żebraka, który starannie
odlicza każdy rozjarzony, nieskończenie cenny i przeciekający
przez palce rok.
Imasu
opowiedział mu o śmierci ojca i o zamiłowaniu siostry do
tańca, które natchnęło go, żeby dla niej grać. Przyznał również, że to drugi
raz, kiedy się zakochał. Był zarówno indígeno, jak i Hiszpanem,
o krwi bardziej zmieszanej niż przeciętny Metys,
zbyt hiszpańskim dla jednych i nie dość hiszpańskim
dla innych. Trochę o tym rozmawiali, Magnus
odwdzięczył się opowieścią o płynącej w jego żyłach krwi holenderskiej i batawskiej.
Nie wspomniał o ojcu, magii ani demonicznym dziedzictwie.
Jeszcze nie.
Nauczył
się, że nawet kiedy oddaje komuś serce, nie powinien pochopnie oddawać mu także
wspomnień – bo kiedy potem taki człowiek umierał,
Magnus miał wrażenie, że wraz z nim traci także tę
cząstkę siebie, którą się z nim podzielił. A odtworzenie swojej istoty, żeby poczuć się znowu
całością, trwało bardzo, bardzo długo. I nigdy nie
było tak jak przedtem.
To była
długa i bolesna lekcja –
której, nawiasem mówiąc, Magnus chyba nie przyswoił sobie najlepiej, bo złapał
się na tym, że chce powiedzieć Imasu mnóstwo rzeczy. Chciał opowiadać nie tylko
o swoim pochodzeniu, lecz także o swojej przeszłości, o ludziach,
których kochał – o Camille,
o Edmundzie Herondale’u i jego
synu Willu, nawet o Tessie i Catarinie,
i o tym, jak poznali
się w Hiszpanii. W końcu
złamał się i opowiedział tę ostatnią historię,
pomijając jednak takie szczegóły, jak Cisi Bracia i to,
jak Catarina omal nie spłonęła na stosie jako wiedźma. Jednakże czas płynął,
pory roku się zmieniały, aż Magnus doszedł do wniosku, że powinien powiedzieć
Imasu przynajmniej o magii. Później zamierzał
zasugerować, że wyprowadzi się od Catariny i Ragnora.
Imasu mógłby wówczas wyprowadzić się od matki i siostry
i razem znaleźliby dla siebie miejsce, które
wypełnią muzyką i magią. Najwyższa pora się
ustatkować. Przynajmniej na jakiś czas.
Jakież
więc było jego zdumienie, gdy Imasu ze spokojem zaproponował:
– Ty
i twoi przyjaciele powinniście pomyśleć o opuszczeniu Puno.
– Bez
ciebie? – zdziwił się Magnus.
Wylegiwał
się na słońcu przed domem Imasu, zadowolony z życia,
i planował nieodległą przyszłość. Dał się zaskoczyć
i wyszedł na durnia.
– Tak. – Imasu zrobiło się przykro, że będzie musiał wyrazić
się jaśniej. – Zdecydowanie beze mnie. Nie chodzi o to, że źle się przy tobie czuję; świetnie się przecież
bawimy, prawda? – spytał błagalnie.
Magnus
pokiwał głową, siląc się na nonszalancję, po czym natychmiast zepsuł ten efekt,
mówiąc:
– Też
mi się tak wydawało. Dlaczego więc chcesz to zakończyć?
Może
matce, siostrze albo komuś innemu z rodziny Imasu
nie podobało się, że obaj są mężczyznami? Nie byłby to ani pierwszy, ani
ostatni raz, kiedy coś podobnego przytrafiło się Magnusowi
– chociaż matka Imasu zawsze sprawiała wrażenie, że godzi się na
wszystko, cokolwiek Magnus zechce zrobić z jej
synem, byle tylko nigdy więcej w jej obecności nie
brał do ręki żadnych instrumentów muzycznych.
– Chodzi
o ciebie – wypalił
Imasu. – O to, jaki
jesteś. Nie mogę dłużej z tobą być, bo tego nie
chcę.
– Proszę
bardzo – odparł po chwili Magnus. – Obsypuj mnie dalej komplementami. To niezwykle
przyjemne doświadczenie. Właśnie tak miałem nadzieję spędzić dzień.
– Jesteś
taki... – Sfrustrowany Imasu wziął głęboki wdech. – Zawsze wydajesz się taki... ulotny. Jak mieniący się w słońcu strumień, który obojętnie opływa cały świat.
Taki... chwilowy. Nietrwały. – Wykonał drobny
bezradny gest, jakby wypuszczał coś z ręki. Jakby
Magnus chciał, żeby to jego wypuścił. –
Przemijający.
Magnus
zaniósł się śmiechem, nagłym i niepowstrzymanym. Tę
lekcję przerobił dawno temu: nawet kiedy serce ci pęka, możesz złapać się na
tym, że śmiejesz się do rozpuku.
Śmiech
zawsze przychodził mu z łatwością. I pomagał, choć niewystarczająco.
– Widzisz? – powiedział z wyrzutem
Imasu.
Magnus
zastanawiał się, ile razy, kiedy wydawało mu się, że po prostu się sprzeczają,
Imasu w rzeczywistości przygotowywał się do tej
właśnie chwili. Do tego rozstania.
– To
jest właśnie to, o czym mówiłem!
– Mylisz
się, i to bardzo. Jestem najbardziej
nieprzemijającą osobą, jaką kiedykolwiek dane ci będzie poznać – odparł Magnus. Po wybuchu śmiechu nie złapał jeszcze
tchu, oczy miał załzawione. – Tylko że to nigdy nic
nie zmienia.
Były to
najprawdziwsze słowa, jakie kiedykolwiek skierował do Imasu.
***
Czarownicy żyli wiecznie, a to
oznaczało, że wciąż od nowa mogli śledzić intymny i okrutny
cykl narodzin, życia i śmierci. A także byli świadkami milionów nieudanych związków.
– Tak
będzie najlepiej – oznajmił z powagą
Magnus, podnosząc głos, żeby Ragnor i Catarina
usłyszeli go mimo zgiełku panującego na kolejnym festiwalu.
– Oczywiście – przytaknęła półgłosem Catarina, jak na dobrą, lojalną
przyjaciółkę przystało.
– Ja
i tak się dziwię, że tak długo to trwało: był od
ciebie znacznie przystojniejszy – mruknął Ragnor,
który tymi słowami zasłużył sobie na okrutny, przerażający los.
– Mam
dopiero dwieście lat – powiedział Magnus i udał, że nie słyszy zgodnego prychnięcia, jakim
przyjaciele skwitowali to kłamstwo. – Za wcześnie,
żeby się ustatkować. Potrzebuję więcej czasu, by oddać się rozpuście, i tak sobie myślę... – Dopił
drinka i rozejrzał się z zainteresowaniem. – Tak sobie myślę, że poproszę tamtą uroczą dziewczynę
do tańca.
Zwrócił
uwagę, że dziewczyna, której się przygląda, przygląda się jemu. Rzęsy miała tak
długie, że prawie omiatała sobie nimi ramiona.
Nie można
było wykluczyć, że Magnus jest odrobinkę wstawiony. Chicha de molle słynęła
zarówno z szybkiego działania, jak i makabrycznego kaca, który przychodził później.
Ragnor
drgnął gwałtownie i wydał taki dźwięk, jak kot,
któremu ktoś nastąpił na ogon.
– Magnus, nie! Proszę cię! Muzyka była już
wystarczająco zła!
– Magnus
lepiej tańczy niż gra na charango – przyznała w zadumie Catarina. – Ba,
tańczy naprawdę nieźle, aczkolwiek styl ma dość... ehm... specyficzny.
– Wcale
mnie nie pocieszyłaś – odparł Ragnor. – Ani ty, ani on nie jesteście najlepsi w pocieszaniu.
Po
krótkiej i intensywnej nieobecności Magnus, lekko
zdyszany, wrócił do stolika, gdzie zauważył, że Ragnor dla zabawy raz po raz
wali głową w blat.
– Coś
ty sobie wyobrażał? – spytał Ragnor między jednym
smętnym uderzeniem i drugim.
– To
piękny, tradycyjny taniec – wtrąciła Catarina. – Nazywa się El Alcatraz. Moim zdaniem Magnus zatańczył
go...
– Wyśmienicie – podpowiedział jej Magnus. –
Wytwornie? Olśniewająco atrakcyjnie? Zgrabnie?
Catarina
odęła wargi, szukając właściwych słów.
– Spektakularnie – powiedziała.
Magnus
wycelował w nią palec wskazujący.
– I za to właśnie cię lubię.
– Zgodnie
z tradycją, mężczyzna wiruje...
– Wirowałeś
rzeczywiście spektakularnie – przyznał z przekąsem Ragnor.
Magnus
skłonił się lekko.
– Ależ
dziękuję.
– ...i
za pomocą świecy usiłuje podpalić spódnicę partnerki –
ciągnęła Catarina. – To naprawdę cudowny, żywy,
wspaniały taniec.
– Ach,
więc tylko „usiłuje”? – zdumiał się Ragnor. – Czyli nie jest tradycją użycie magii do faktycznego
podpalenia zarówno spódnicy partnerki, jak i własnego
pretensjonalnego stroju, a następnie kontynuowanie
tańca bez oglądania się na fakt, że oboje zmieniają się w wirujące
słupy ognia?
Catarina
odkaszlnęła.
– Nie,
ściśle rzecz biorąc, nie jest.
– Wszystko
było pod kontrolą – odparł wyniośle Magnus. – Więcej wiary w moje
magiczne palce!
Nawet dziewczyna, z którą
zatańczył, uważała, że to cudowna sztuczka. Otulona najprawdziwszym płomieniem
odrzuciła głowę w tył i śmiała
się, gdy opadające jej na ramiona loki stały się skwierczącą kaskadą światła,
obcasy krzesały skry niczym rozbryzgujące się drobinki kurzu, a ciągnąca się za nią spódnica przywodziła na myśl ogon
feniksa. Magnus wirował z nią, a ona w tej krótkiej chwili
oślepiającej iluzji uważała, że jest niesamowity.
Jednakże
ogień, podobnie jako miłość, nie trwa wiecznie.
– Nie
wydaje się wam, że z upływem czasu tacy jak my tak
bardzo oddalają się od ludzkości, że stajemy się istotami, których człowiek
nie jest w stanie dotknąć ani pokochać? – spytał Magnus.
Ragnor i Catarina wybałuszyli oczy.
– Nie
musicie odpowiadać – dodał Magnus. – Takie pytanie mógłby zadać człowiek, który nie
potrzebuje odpowiedzi. Takie pytanie mógłby zadać człowiek, który potrzebuje
kolejnego drinka. Dalejże!
Podniósł
kieliszek. Ragnor i Catarina nie przyłączyli się do
toastu, ale Magnusowi zupełnie to nie przeszkadzało.
– Za
przygodę! – zawołał i wypił.
***
Magnus
otworzył oczy. Oślepiło go światło, ciepłe powietrze prześliznęło mu się po
skórze niczym nóż skrobiący przypalony chleb, poczuł pulsowanie w mózgu... i natychmiast
gwałtownie zwymiotował.
Catarina – rozmazana przed jego oczami w biało-niebieską
plamę – podstawiła mu miednicę.
– Gdzie
jestem? – wychrypiał.
– Nazca.
Czyli
nadal był w Peru, co wskazywało, że miał więcej
rozumu w głowie niż mu się wydawało.
– Wybraliśmy
się na wycieczkę?
– Włamałeś
się do cudzego domu. Ukradłeś dywan i nasączyłeś go
magią, żeby latał, a potem pofrunąłeś w noc. Ścigaliśmy cię pieszo.
– Aha.
– Krzyczałeś.
– Co
krzyczałem?
– Wolę
tego nie powtarzać. – Catarina przybrała znużony
odcień błękitu. – Tak jak wolę nie wspominać czasu
spędzonego na pustyni. Ta pustynia jest naprawdę wielka, Magnusie. Już
zwyczajne pustynie są ogromne, ale te, które nazywa się „wielkimi”, nazywa się
tak nie bez powodu: są jeszcze większe od tych zwyczajnych.
– Dziękuję.
To niezwykle pouczające i ciekawe – wyrzęził Magnus, próbując wtulić twarz w poduszkę niczym struś, który usiłuje schować głowę w piaskach wielkiej pustyni. –
To miło z waszej strony, że za mną podążyliście. Na
pewno ucieszyłem się na wasz widok – wybąkał.
Miał
nadzieję, że w ten sposób przekona Catarinę, żeby
przyniosła mu jeszcze coś do picia oraz, być może, młotek, którym mógłby sobie
roztrzaskać czaszkę. Sam był zbyt słaby, żeby wyruszyć na poszukiwanie płynów.
Magia lecznicza nigdy nie była jego mocną stroną, w tej
chwili zaś był przekonany, że jeśli spróbuje się poruszyć, głowa z pewnością sturla mu się z karku – a do tego nie mógł
przecież dopuścić. Liczne relacje świadków potwierdzały, że jego głowa
najlepiej wygląda na swoim właściwym miejscu.
– Kazałeś
nam zostawić cię w spokoju na pustyni, ponieważ
zamierzasz rozpocząć nowe życie jako kaktus –
wyjaśniła beznamiętnym głosem Catarina. – A potem wyczarowałeś takie maciupeńkie igiełki i cisnąłeś nimi w nas. Z idealną precyzją.
Magnus
zaryzykował kolejne spojrzenie w jej stronę. Wciąż
rozpływała mu się przed oczami. Uznał, że to bardzo nieuprzejme z jej strony. Byli przecież przyjaciółmi.
– Cóż... – stęknął z godnością. – Musieliście być
zachwyceni moją celnością, biorąc pod uwagę, jak bardzo byłem wstawiony.
– Słowo
„zachwycona” nie najlepiej oddaje to, jak się wtedy czułam.
– Dziękuję,
że mnie powstrzymaliście. Wyszło mi to na dobre. Jesteś moją prawdziwą
przyjaciółką. A że nikomu nic się nie stało, nie
wracajmy już do tej sprawy. Czy mogłabyś mi przynieść...
– Wcale
cię nie powstrzymaliśmy – weszła mu w słowo Catarina. – Owszem,
próbowaliśmy, ale ty tylko parsknąłeś śmiechem, wskoczyłeś na dywan i znów odleciałeś. Powtarzałeś, że chcesz lecieć do
Moquegui.
Magnus
naprawdę czuł się fatalnie. Miał zawroty głowy, a jego
żołądek fikał koziołki.
– I co zrobiłem w tej Moquegui?
– Nie
dotarłeś tam. Latałeś w kółko, darłeś się i próbowałeś... hmm... wypisywać dla nas wiadomości na niebie.
Dywanem.
Nagle
Magnus przypomniał sobie całą scenę, gwiazdy i wiatr
we włosach, próby pisania... Na szczęście, Ragnor i Catarina
raczej nie znali języka, w którym pisał.
– Potem zrobiliśmy przerwę na posiłek – mówiła dalej Catarina. –
Nadzwyczaj natarczywie przekonywałeś nas, żebyśmy spróbowali miejscowego
specjału, który nazwałeś cuy. Kolacja wypadła nawet całkiem przyjemnie, mimo że
nadal byłeś ululany.
– Na
pewno zaczynałem już trzeźwieć.
– Magnusie...
Próbowałeś flirtować ze swoim talerzem.
– Jestem
absolutnie wolny od wszelkich uprzedzeń!
– Za
to Ragnor nie bardzo. Kiedy dowiedział się, że karmisz nas świnkami morskimi,
zdzielił cię twoim talerzem przez łeb. Talerz pękł.
– I tak skończyła się nasza miłość. Cóż, trudno; to był
związek bez przyszłości. Za to jedzenie na pewno mi posłużyło, prawda?
Nakarmiliście mnie i położyliście do łóżka...
Catarina
pokręciła głową. Wyglądało na to, że dobrze się bawi, niczym opiekunka z jakiegoś koszmaru, opowiadająca dziecku, za którym nie
przepada, przerażającą historię na dobranoc.
– Wyrżnąłeś
jak długi na podłogę. Prawdę mówiąc, mieliśmy ochotę cię tak zostawić, żebyś
sobie pospał. Spodziewaliśmy się, że nieprędko się stamtąd ruszysz, ale ledwie
spuściliśmy cię z oczu, próbowałeś czmychnąć.
Ragnor twierdzi, że widział, jak czołgasz się w stronę
dywanu niczym olbrzymi, nienormalny krab.
Magnus
nie wierzył w to. Ragnorowi nie można było ufać.
– Ja
mu wierzę – przyznała Catarina. Zdrajczyni. – Nawet zanim oberwałeś talerzem w głowę,
ledwie trzymałeś się na nogach. Poza tym mam wrażenie, że jedzenie bynajmniej
ci nie posłużyło, ponieważ zacząłeś fruwać w kółko
i wykrzykiwać, że widzisz wyrysowane na ziemi
ogromne małpy, ptaki, lamy i kocięta.
– Litości...
Miałem regularne halucynacje? W takim razie
oficjalnie stwierdzam, że tylko raz w życiu byłem
bardziej pijany. Ale proszę cię, nie pytaj o szczegóły.
To smutna historia z klatką dla ptaków.
– To
wcale nie były halucynacje. Kiedy wspięliśmy się na wzgórza, skąd wołaliśmy do
ciebie „Ląduj, idioto!”, też zobaczyliśmy te ogromne rysunki. Były piękne.
Wspaniałe. Wydaje mi się, że musiały mieć jakiś związek z pradawnym
rytuałem przywoływania wody z głębi ziemi. Warto
było przybyć do tego kraju, żeby je zobaczyć.
Magnus – z głową wciąż wciśniętą
głęboko w poduszkę –
leciutko spęczniał z dumy.
– Zawsze
chętnie wzbogacę twoje życie, Catarino.
– Za
to nie było niczego pięknego i wspaniałego w tym, jak obrzygiwałeś te wszystkie przeogromne,
tajemnicze pamiątki dawno zaginionej cywilizacji. Z dużej
wysokości. Raz po raz.
Magnus
poczuł przelotne ukłucie żalu i wstydu, a zaraz po tym poczuł przemożne mdłości.
Później,
kiedy nieco przetrzeźwiał, poszedł obejrzeć rysunki w Nazca – wyryte w ziemi rowki, z których usunięto żwir, żeby odsłonić glinę układającą
się w rozległe wzory: ptaka ze skrzydłami
rozpostartymi do lotu, małpę z ogonem, którego
krzywiznę uznał za nieprzyzwoitą (co zupełnie mu nie przeszkadzało), oraz
kształt, który mógł być ludzką sylwetką.
Kiedy w latach trzydziestych i czterdziestych
XX wieku naukowcy odkryli rysunki i zaczęli je
badać, rozdrażniło go to, tak jakby wyryte w kamieniu
kształty były jego prywatną własnością. Z czasem
jednak się z tym pogodził. Tak właśnie zachowywali
się ludzie: zostawiali sobie nawzajem wiadomości, wciśnięte między karty książek
lub wyrzeźbione w kamieniu. Jakby wyciągali rękę
poprzez czas, licząc na to, że jakaś inna, widmowa dłoń odpowie na to wezwanie.
Ludzie nie żyli wiecznie. Mogli tylko mieć nadzieję, że ich dzieła przetrwają.
Doszedł
do wniosku, że pozwoli ludziom przekazać tę wiadomość.
Ale to
pogodzenie się z faktami przyszło dużo, dużo
później. W dniu, kiedy pierwszy raz zobaczył
rysunki w Nazca, miał na głowie inne, ważniejsze
sprawy. Musiał zwymiotować trzydzieści siedem razy.
***
Po tym,
jak zwymiotował po raz trzydziesty, Catarina zaczęła się niepokoić.
– Naprawdę
obawiam się, że możesz mieć gorączkę.
– Cały
czas wam powtarzam, że jestem ciężko, bardzo ciężko chory –
odparł spokojnie Magnus. – Najprawdopodobniej
umierający, chociaż was to nic a nic nie obchodzi,
niewdzięcznicy.
– Nie
trzeba było jeść tych świnek morskich – powiedział
Ragnor i zarechotał. Chyba miał do Magnusa
pretensję.
– Jestem
za słaby, żebym mógł sam sobie pomóc...
Magnus
zwrócił się do osoby, która opiekowała się nim i nie
czerpała przewrotnej przyjemności z jego
cierpienia. Starał się ze wszystkich sił wyglądać jak najbardziej żałośnie;
przypuszczał, że w tej chwili wychodzi mu to
naprawdę doskonale.
– Catarino,
czy zechciałabyś...
– Nie
zamierzam tracić magii i energii, które mogą
uratować komuś życie, na usuwanie niepożądanych skutków całonocnej popijawy i latania w kółko na dużej
wysokości!
Kiedy
robiła taką surową minę, nie było z nią dyskusji.
Lepiej by zrobił, zdając się na zieloną łaskę Ragnora.
I właśnie zamierzał to zrobić, kiedy Catarina obwieściła z namysłem:
– Wydaje
mi się, że powinniśmy spróbować miejscowych niemagicznych specyfików.
Okazało
się, że praktykowane w tym rejonie Peru Przyziemne
sposoby leczenia sprowadzają się do nacierania świnką morską całego ciała chorego.
– Natychmiast
przestań! – zażądał Magnus. –
Jestem czarownikiem, sam się wyleczę! A przy okazji
mogę ci urwać głowę!
– O rety, majaczy w malignie – wtrącił Ragnor. – Nie
słuchaj go. Smaruj dalej!
Kobieta
ze świnkami powiodła po całej trójce spokojnym spojrzeniem i podjęła przerwane świnkowe zabiegi.
– Leż
spokojnie, Magnusie – powiedziała Catarina. Miała
niezwykle otwarty umysł, zawsze chętnie badała nowe obszary medycyny i wyglądało na to, że tym razem zamierza wykorzystać
przyjaciela jako bezradnego pionka w swojej
lekarskiej grze. – Niech magia świnek morskich
swobodnie przepływa przez twoje ciało.
– Otóż
to – zawtórował jej Ragnor, który wcale nie miał
otwartego umysłu, i zachichotał.
Magnus
nie podzielał jego rozbawienia. W dzieciństwie często
przyjmował djamu, w którym znajdowała się kozia
żółć (jeśli miałeś szczęście, bo jeśli go nie miałeś, żółć pochodziła z aligatora). Zarówno świnki morskie, jak i djamu były lepsze niż puszczanie krwi, które pewnego
razu zaordynowano mu w Anglii, ale wszelkie
leczenie niemagiczne było dla niego męczące i wolałby,
żeby poczekano z wypróbowaniem tych procedur, aż
poczuje się lepiej.
Kilkakrotnie
próbował uciekać i Catarina z Ragnorem
musieli siłą go przed tym powstrzymywać. Później z upodobaniem
odgrywali scenkę, w której usiłował zabrać ze sobą
świnki morskie, pokrzykując przy tym „Wolność!” oraz „Od teraz to ja jestem
waszym wodzem”.
Istnieje
pewne niewielkie prawdopodobieństwo, że był jeszcze wtedy leciutko
podchmielony.
Na
zakończenie tych mąk jedną ze świnek morskich rozcięto na dwoje, by poprzez
zbadanie jej wnętrzności ocenić skuteczność kuracji. Na ten widok Magnus
natychmiast zwymiotował po raz kolejny.
***
Dopiero
wiele dni później, w Limie, kiedy otrząsnął się z traumy i świnek morskich,
Catarina z Ragnorem zaufali mu na tyle, żeby
pozwolić mu na jednego drinka, dosłownie jednego, przy którym zresztą
obserwowali go z obelżywą wręcz natarczywością.
– Pamiętasz,
co mówiłeś w Tamtą Noc? –
spytała Catarina.
Oboje z Ragnorem tak właśnie się wyrażali, a Magnus wyraźnie widział wielkie litery w tym określeniu.
– Nie
przejmuj się – odparł beztrosko. – Nie chcę już być kaktusem i żyć
na pustyni.
Catarina
zamrugała i wzdrygnęła się, najwidoczniej porażona
wyrazistym wspomnieniem.
– Dobrze
wiedzieć, ale nie to miałam na myśli. Chodziło mi o to,
co mówiłeś o ludziach i o miłości.
Magnus
niespecjalnie miał ochotę wracać pamięcią do swojej żałosnej paplaniny z owej nocy, kiedy pękło mu serce. Nie było sensu taplać
się w tych wspomnieniach. Stanowczo odmawiał
taplania się. Taplanie się było dobre dla słoni, dla ludzi było przygnębiające.
Dla słoni zresztą też.
Mimo
braku zachęty z jego strony, Catarina nie
ustępowała.
– Urodziłam
się w takim kolorze. Jako noworodek nie miałam
pojęcia, jak użyć uroku. Nie miałam innego wyjścia, jak być sobą, i to przez cały czas, mimo że było to niebezpieczne.
Widząc mnie, moja matka od razu zorientowała się, kim jestem, i ukryła mnie przed światem. Wychowywała mnie w tajemnicy. Robiła, co mogła, żeby zapewnić mi
bezpieczeństwo. Została ogromnie skrzywdzona, a w zamian dawała miłość. Kiedy uzdrawiam ludzi, robię to z myślą o niej. W ten sposób czczę jej pamięć i wiem,
że ocaliwszy moje życie, ocaliła także niezliczone inne istnienia na
przestrzeni wieków.
Zwróciła
poważne spojrzenie szeroko otwartych oczu na Ragnora, który siedział przy
stole i skrępowany gapił się na swoje dłonie, ale
zareagował na ten gest.
– Moi
rodzice podejrzewali chyba, że jestem małym faerie –
powiedział. – Dlatego że miałem kolor wiosny, tak
mówiła moja matka – dodał, oblewając się
szmaragdowym rumieńcem. – Ostatecznie prawda
okazała się znacznie bardziej złożona, rzecz jasna, ale do tego czasu zdążyli
mnie polubić. I zawsze mnie lubili, mimo że moja
obecność bywała niepokojąca. W dodatku mama mówiła,
że jako dziecko byłem marudny. Oczywiście, z tego
akurat wyrosłem.
Po tym
stwierdzeniu zapadło uprzejme milczenie.
Łatwiej
zaakceptować dziecko faerie, pomyślał Magnus, niż fakt, że demony oszukały albo
skrzywdziły kobietę (lub, znacznie rzadziej, mężczyznę) i pozostawiły
napiętnowane dziecko, żeby przypominało rodzicowi o tamtym
bólu. Wszyscy czarownicy byli zrodzeni z bólu i demonów.
– Warto
o tym pamiętać, kiedy wydaje nam się, że oddalamy
się od ludzi – powiedziała Catarina. – Wiele zawdzięczamy ludzkiej miłości. Żyjemy wiecznie
właśnie dzięki niej, bo to ona hołubiła w kołyskach
obce dzieci, zamiast w rozpaczy odwrócić się do
nich plecami. Ja wiem, której części swojego dziedzictwa zawdzięczam duszę.
Siedzieli
przed domem, w okolonym wysokim murem ogrodzie.
Catarina, która zawsze była z nich wszystkich
najostrożniejsza, teraz też rozejrzała się w ciemnościach,
nim zapaliła stojącą na stole świecę: między jej stulonymi dłońmi pojawiło się
światło, upodabniając jej białe włosy do jedwabiu i pereł.
W rozbłysku światła Magnus dostrzegł, że Catarina
się uśmiecha.
– Nasi
ojcowie byli demonami – powiedziała. – A nasze matki bohaterkami.
W przypadku ich dwojga rzeczywiście tak było.
Większość
czarowników rodziła się ze znamieniem niedwuznacznie zdradzającym ich prawdziwą
naturę. Niektóre dzieci umierały młodo: rodzice porzucali je lub zabijali jako
istoty przeczące prawom natury. Inne wychowywano tak jak Catarinę i Ragnora – w miłości, która przezwyciężyła strach.
Znamieniem
Magnusa były oczy – świetliste, złoto-zielone, gdy
spojrzeć na nie pod odpowiednim kątem, opatrzone pionowymi źrenicami – ale te cechy nie wykształciły się od razu. Nie urodził
się ze skórą niebieską jak Catarina ani zieloną jak Ragnor; wyglądał jak zwykłe
ludzkie dziecko o nietypowo bursztynowych oczach.
Jego matka nie od razu zdała sobie sprawę, że ojciec był demonem; zorientowała
się dopiero gdy pewnego ranka zajrzała do kołyski i napotkała
spojrzenie kocich oczu syna.
Wtedy
uświadomiła sobie, co się stało; cokolwiek przyszło do niej w nocy pod postacią jej męża, nie było jej mężem. Kiedy to
do niej dotarło, nie chciała dłużej żyć.
I długo nie pożyła.
Magnus
nie wiedział, czy była bohaterką, czy nie. Był za mały, żeby wiedzieć cokolwiek
o jej życiu albo ogarnąć bezmiar jej bólu. Nie miał
takiej pewności, jaką emanowali Ragnor i Catarina.
Nie miał pojęcia, czy kiedy matka poznała prawdę, nadal go kochała, czy też
mrok stłamsił jej miłość – mrok większy niż ten
znany matkom jego dwojga przyjaciół, ponieważ jego ojciec nie był zwyczajnym
demonem.
– Widziałem,
jak Szatan spadł z nieba niczym piorun – mruknął w głąb kieliszka.
Catarina
spojrzała na niego.
– Co
mówiłeś?
– Radujcie
się, że wasze imiona są zapisane w niebie, moi
drodzy – odparł Magnus. –
Tak się wzruszyłem, że tylko śmiech i następny
drink ocalą mnie przed wybuchnięciem płaczem.
Potem
wyszedł się przejść.
Przypomniał
sobie, dlaczego w tamtą ciemną, pijaną noc
powiedział, że chce się udać do Moquegui. Wcześniej był tam tylko raz i długo nie zabawił.
W języku keczua „Moquegua”
znaczyło „spokojne miejsce” i takie właśnie było to
miasteczko. To dlatego Magnus czuł się w nim
nieswojo. Ciche brukowane uliczki i plac z fontanną z kutego żelaza,
przy której bawiły się dzieci – to nie było dla
niego.
Przyjął
filozofię życiową, w myśl której musiał być w stałym ruchu i w miejscach takich jak Moquegua rozumiał, dlaczego ruch
jest koniecznością. Gdyby się zatrzymał, ktoś mógłby go przejrzeć. Nie uważał
się wprawdzie za potwora, ale w głowie stale
rozbrzmiewał mu ten głos, jak przestroga: Bądź w ciągłym
ruchu, bo inaczej iluzja pryśnie.
Pamiętał,
jak, leżąc na srebrzystym piasku nocnej pustyni, rozmyślał o tych wszystkich spokojnych miejscach, do których nie
pasował, i o tym, jak
czasem zdarzało mu się wierzyć – tak jak wierzył w upływ czasu, radość życia i absolutną,
bezlitosną nieuczciwość losu – że na całym świecie
nie ma takiego spokojnego miejsca, w którym mógłby
się odnaleźć. Nie ma i nigdy nie będzie.
Nie
będziesz kusił Pana Boga swego.
Równie
nierozważne byłoby kuszenie aniołów, nawet tych upadłych.
Otrząsnął
się ze wspomnień. Nawet jeśli to była prawda, to zawsze przecież czekała go
kolejna przygoda.
Możecie
pomyśleć, że to pamiętna rozpustna noc i niezliczone
zbrodnie musiały być powodem, dla którego Magnus został wygnany z Peru, ale wcale tak nie było. O dziwo,
pozwolono mu tam znowu wrócić. Wrócił wiele lat później, tym razem sam, i rzeczywiście znalazł kolejną przygodę.
1962
Spacerując
ulicami Cusco, minął klasztor La Merced i skręcił w Calle Mantas, kiedy usłyszał męski głos. Uwagę Magnusa
zwróciło najpierw jego wyjątkowo nosowe brzmienie, a zaraz
potem fakt, że mężczyzna mówił po angielsku.
– Nie
obchodzi mnie, co masz do powiedzenia, Kitty. Nadal twierdzę, że mogliśmy
pojechać do Machu Picchu autobusem.
– Ale
Geoffrey, nie ma autobusów z Nowego Jorku do Machu
Picchu.
– Też
coś... – mruknął po chwili Geoffrey. – Skoro National Geographic zamierza napisać o tym przeklętym miejscu, to naprawdę mogliby przynajmniej
podstawić jakiś autobus.
Wtedy
Magnus ich wypatrzył: znajdowali się pod arkadami, które zaczynały się na
wysokości dzwonnicy i biegły wzdłuż ulicy. Geoffrey
miał opalony, obłażący ze skóry nos człowieka, któremu gęba się nie zamyka, i białe spodnie, które –
niegdyś idealnie odprasowane – z czasem obwisły na nim jak smętny, przywiędły kwiat.
– Druga
sprawa to tubylcy – mówił właśnie. – Miałem nadzieję na przyzwoite zdjęcia, i co? Spodziewałem się, że będą bardziej kolorowi.
– Zupełnie
jakby nie byli tu dla waszej rozrywki – wtrącił po
hiszpańsku Magnus.
Na dźwięk
jego słów Kitty odwróciła się i Magnus zobaczył
drobną, kpiącą twarz i rude loki wymykające się
spod ronda ogromnego słomkowego kapelusza. Uśmiechała się lekko.
Geoffrey
również się odwrócił.
– Masz
oko, moja droga – przyznał. –
To właśnie miałem na myśli, kiedy mówiłem o kolorowych
tubylcach.
Zupełnie
słusznie. Magnus był obwieszony ponad tuzinem chust w różnych
kolorach, które – starannie udrapowane – snuły się wokół niego niczym fantastyczna tęcza.
Spostrzegawczość intruza nie zaimponowała mu jednak, gdyż Geoffreyowi
najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że człowiek
o brązowej skórze również może być gościem w miasteczku.
– Posłuchaj
no, gościu – zagaił Geoffrey. –
Nie chciałbyś, żeby ci zrobić zdjęcie?
Magnus
rozpromienił się w uśmiechu.
– Jesteś
idiotą – odparł.
Nadal
mówił po hiszpańsku. Kitty z trudem zdławiła śmiech
i udała, że kaszle.
– Zapytaj
go, Kitty! – polecił jej Geoffrey tonem, jakim
mógłby ponaglać psa do wykonania wyuczonej sztuczki.
– Przepraszam
za niego – powiedziała Kitty łamaną hiszpańszczyzną.
Magnus
uśmiechnął się do niej i dwornym gestem podał jej
ramię. Kitty przemknęła po bruku, wyślizganym przez lata i
gładkim niczym woda, i złapała go za rękę.
– Urocze,
po prostu urocze – zachwycił się Geoffrey. – Mama będzie zachwycona, jak zobaczy te fotki.
– Jak
ty z nim wytrzymujesz? –
zainteresował się Magnus.
Oboje z Kitty uśmiechnęli się jak para aktorów, szczerząc zęby
radośnie i całkowicie nieszczerze.
– Nie
jest łatwo – przyznała.
– W takim razie mam propozycję –
wycedził Magnus przez zęby. – Ucieknij ze mną.
Teraz, zaraz. Obiecuję ci, że czeka cię niezwykle ekscytująca przygoda.
Kitty
wytrzeszczyła oczy. Geoffrey odwrócił się w poszukiwaniu
kogoś, kto mógłby zrobić zdjęcie im trojgu razem. Magnus patrzył, jak
nieobserwowana przez Geoffreya Kitty zaczyna się powoli uśmiechać.
– Dobrze – odparła. – Czemu nie?
– Wyśmienicie – powiedział Magnus.
Okręcił
się na pięcie, złapał Kitty za rękę i roześmiani
pobiegli rozsłonecznioną ulicą.
– Lepiej
się pośpieszmy – wydyszała Kitty. – Niedługo na pewno odkryje, że ukradłam mu zegarek.
Magnus
zaniemówił ze zdumienia.
– Słucham?
Dźwięki, który dobiegły zza ich pleców, w niepokojący sposób przypominały spore zamieszanie.
Magnus – nie ze swojej winy, bynajmniej – miał całkiem niezłe rozeznanie w odgłosach
zwiastujących wezwanie policji i depczący mu po
piętach pościg.
Wciągnął
Kitty w boczną uliczkę. Śmiejąc się cały czas,
zaczęła rozpinać bluzkę.
– Ale
pewnie nie od razu się zorientuje – mruknęła,
odpiąwszy perłowe guziki i rozchyliwszy poły
bluzki, spod której wyjrzały szmaragdy i rubiny – że ukradłam też biżuterię jego matki.
Posłała
Magnusowi zuchwały uśmiech. Magnus wybuchnął śmiechem.
– Często
obrabiasz irytujących bogatych facetów?
– I ich matki. Oskubałabym ich pewnie z
całej rodowej fortuny, a na pewno ze
wszystkich sreber, gdyby nie pewien przystojny nieznajomy, który poprosił,
żebym z nim uciekła, a ja
pomyślałam: „Raz kozie śmierć”.
Odgłosy
pogoni wyraźnie się przybliżyły.
– Za
chwilę się przekonasz, że bardzo dobrze zrobiłaś. Skoro ty odkryłaś przede mną
swoją tajemnicę, wypada chyba, żebym ja odkrył swoją.
Magnus
pstryknął palcami, nie zapominając o niebieskich
iskrach, które imponują damom. Kitty okazała się całkiem bystra: zorientowała
się, co jest grane, gdy tylko pierwszy z goniących
ich ludzi zajrzał w zaułek i pobiegł
dalej.
– Nie
widzą nas – wyszeptała. –
Sprawiłeś, że jesteśmy niewidzialni!
Magnus
uniósł brwi i skinął ręką.
– Jak
widzisz. A oni nie widzą.
Widywał
wcześniej ludzi wstrząśniętych, przerażonych i zdumionych
jego mocą. Kitty rzuciła mu się na szyję.
– Powiedz
no mi, przystojny nieznajomy, co powiesz na życie magicznego przestępcy?
– Zapowiada
się ciekawie. Ale musisz mi coś obiecać: mianowicie, że będziemy okradać tylko
ludzi irytujących, a kasę wydawać na popijawy i świecidełka.
Kitty
przycisnęła usta do jego ust.
– Przyrzekam.
Zakochali
się w sobie nawet nie na jedno śmiertelne życie,
ale na jedno śmiertelne lato – lato pełne śmiechu,
biegania i bezprawia, za które byli poszukiwani w kilkunastu krajach.
Ostatecznie
ulubionym wspomnieniem Magnusa z tamtego lata stał
się obraz, którego tak naprawdę nie oglądał na własne oczy: ostatnie zdjęcie z aparatu Geoffreya, przedstawiające mężczyznę, za którym
snuje się wielobarwna smuga, i kobietę, która
kolory ukrywa pod białą bluzką; oboje się śmieją, rozbawieni żartem, o którym fotograf nie ma pojęcia.
O dziwo, nawet nagły zwrot ku życiu wyjętego spod prawa
wyrzutka nie spowodował wypędzenia Magnusa z kraju.
Najwyższa Rada peruwiańskich czarowników spotkała się potajemnie, a po kilku miesiącach Magnus otrzymał list z informacją, że za swoje „nieopisane zbrodnie” zostaje
wygnany z Peru pod groźbą śmierci. Mimo
późniejszych dociekań nie udało mu się uzyskać odpowiedzi na pytanie, za co
dokładnie został ukarany. Po dziś dzień powód, dla którego musiał opuścić Peru,
pozostaje – i być może
na zawsze pozostanie – tajemnicą.
Przełożył Wojciech Szypuła
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz