Fragment Miasta niebiańskiego ognia, ostatniego tomu Darów anioła Cassandry Clare
1
Ich kielich
– Wyobraź
sobie coś kojącego. Plażę w Los Angeles: biały
piasek, niebieska woda, załamujące się fale, ty idziesz wzdłuż linii przypływu...
Jace
uchylił powiekę.
– Brzmi
bardzo romantycznie.
Jego
towarzysz westchnął i przeczesał palcami
zmierzwione ciemne włosy. Choć był zimny grudniowy dzień, Jordan zdjął kurtkę i podwinął rękawy koszuli; wilkołaki nie reagowały na
temperaturę powietrza tak samo jak ludzie. Siedzieli naprzeciwko siebie na
skrawku brązowiejącej trawy w Central Parku, ze
skrzyżowanymi nogami i rękami na kolanach; wnętrza
dłoni skierowali do góry.
Niedaleko
nich znajdowało się skupisko głazów różnej wielkości. Na jednym z większych usadowili się Alec i Isabelle
Lightwoodowie. Kiedy Jace rzucił na nich okiem, Izzy pomachała do niego. Gdy
brat zauważył ten gest, trącił ją w ramię. Zapewne
dawał jej w ten sposób do zrozumienia, żeby nie
przeszkadzała tamtym dwóm w koncentracji. Jace
uśmiechnął się. Żadne z nich nie miało właściwie
powodu, żeby tu być, ale i tak przyszli „dla
wsparcia moralnego”. Choć, jak podejrzewał, bardziej chodziło o to, że Alec ostatnio nie bardzo wiedział, co ze sobą
począć, Isabelle nie lubiła zostawiać go samego, a oboje
unikali rodziców i Instytutu.
Jordan
pstryknął palcami pod nosem Jace’a.
– Jesteś
skupiony?
Jace
zmarszczył brwi.
– Byłem,
póki nie wkroczyliśmy na grząskie terytorium sentymentalnych klisz.
– Hm,
więc jakie rzeczy sprawiają, że czujesz spokój?
Jace
zdjął dłonie z kolan –
pozycja lotosu przyprawiała go o skurcze w nadgarstkach – i oparł się na rękach, położywszy je za sobą na ziemi.
Chłodny wiatr szeleścił nielicznymi suchymi liśćmi, które jeszcze czepiały się
gałęzi drzew. Na tle bladego zimowego nieba miały w sobie
dyskretną elegancję, jak na rysunkach wykonanych piórkiem.
– Zabijanie
demonów – odparł. –
Dobre, czyste zabójstwo jest bardzo relaksujące. Krwawe są gorsze, bo potem
trzeba posprzątać...
– Nie. – Jordan uniósł ręce.
Poniżej
rękawów koszuli widać było tatuaże oplatające jego ramiona. „Shanti, shanti,
shanti”. Jace wiedział, że to oznacza „pokój, który przewyższa wszelki rozum” i że trzeba powtarzać mantrę trzy razy, żeby ukoić umysł.
Ale jego ostatnio nic nie potrafiło uspokoić. Ogień w żyłach
sprawiał, że myśli też pędziły zbyt szybko, jedna za drugą, jak wybuchające
fajerwerki. Sny były tak żywe i nasycone kolorami
jak malowidła olejne. Próbował uwolnić się od nich treningami, spędzał wiele
godzin w sali ćwiczeń: krew, siniaki, pot, a raz nawet połamane palce. Niestety, nie udało mu się
osiągnąć nic więcej oprócz zirytowania Aleca ciągłymi prośbami o runy uzdrawiające i, przy jednej pamiętnej okazji,
niefortunnego podpalenia jednej z belek stropowych.
To Simon
rzucił kiedyś uwagę, że jego współlokator codziennie medytuje. I to on powiedział, że wyrobienie sobie tego nawyku
pomogło Jordanowi złagodzić wybuchy niekontrolowanego gniewu, które często są
częścią procesu przemiany w wilkołaka. Stąd był już
tylko jeden krok do propozycji Clary, że „Jace mógłby spróbować”, i tak oto znalazł się tutaj. Właśnie odbywał drugą sesję.
Pierwsza zakończyła się tym, że niechcący wypalił ślad na drewnianej podłodze w mieszkaniu swojego guru, więc Jordan zasugerował, żeby przy
następnej okazji przenieśli się na zewnątrz, by zapobiec dalszym szkodom.
– Żadnego
zabijania – uciął Jordan. –
Staramy się, żebyś odzyskał spokój. Krew, mordowanie, wojna wcale temu nie
służą. Jest jeszcze coś, co lubisz?
– Broń – odparł Jace. – Lubię broń.
– Zaczynam
myśleć, że mamy tutaj do czynienia z problematyczną
osobistą filozofią.
Jace
pochylił się, trzymając ręce płasko na trawie.
– Jestem
wojownikiem – oświadczył. –
Zostałem wychowany na wojownika. Nie miałem zabawek, tylko broń. Do piątego roku
życia spałem z drewnianym mieczem. Moimi pierwszymi
książkami były iluminowane średniowieczne demonologie, a pierwszymi
piosenkami, których się nauczyłem, śpiewy do odstraszania demonów. Wiem, co
przynosi mi spokój, i nie są to piaszczyste plaże
ani ptaszki ćwierkające w dżungli. Chcę mieć broń w ręce i strategię zwycięstwa.
Jordan
zmierzył go wzrokiem.
– Więc
twierdzisz, że tym, co cię uspokaja, jest wojna.
Jace
wstał i otrzepał dżinsy.
– Nareszcie
zrozumiałeś.
Odwrócił
się, gdy usłyszał szelest suchej trawy. Zobaczył, że spomiędzy dwóch drzew na
polankę wychodzi Clary. Śmiała się, trzymając ręce w tylnych
kieszeniach. Kilka kroków za nią szedł Simon.
Jace
przyglądał się im przez chwilę. Czasami lubił patrzeć na ludzi, którzy nie
wiedzieli, że są obserwowani. Pamiętał, jak po raz drugi ujrzał Clary w głównej sali Java Jones. Wtedy też śmiała się, gawędzac
z Simonem. Pamiętał nieznane mu ukłucie zazdrości w piersi, wstrzymanie oddechu i cichą
satysfakcję, kiedy zostawiła Simona i podeszła do
niego, żeby porozmawiać.
Od tamtej
pory co nieco się zmieniło. Gryząca zazdrość o Simona
ustąpiła w nim miejsca niechętnemu szacunkowi dla
jego nieustępliwości i odwagi. W końcu zaczął go uważać za przyjaciela, choć nigdy nie
powiedział tego wprost. Teraz zobaczył, że Clary posyła mu całusa. Jej rude
włosy spięte w kucyk podskakiwały. Była taka
drobna. Delikatna jak lalka, myślał kiedyś, zanim się przekonał, jaka jest
silna.
Ruszyła w stronę Jace’a i Jordana, a Simon wspiął się na skałę, na której siedzieli
Lightwoodowie. Usadowił się obok Isabelle, a ona od
razu nachyliła się i coś do niego powiedziała;
czarna kurtyna włosów zasłoniła jej twarz.
Clary
stanęła przed Jace’em i z uśmiechem
zakołysała się na piętach.
– Jak
idzie?
– Jordan każe mi myśleć o plaży – odparł Jace z posępną
miną.
– Jest
uparty – ostrzegła Clary, zwracając się do Jordana. – Tak naprawdę docenia twoje starania.
– Wcale
nie – wtrącił Jace.
Jordan
prychnął.
– Beze
mnie skakałbyś po Madison Avenue, sypiąc iskrami ze wszystkich otworów. – Wstał i włożył zieloną
kurtkę. – Twój chłopak jest szalony.
– Tak,
ale gorący – odparła Clary. –
I o to chodzi.
Jordan
skrzywił się, ale dobrodusznie.
– Spadam – oznajmił. – Umówiłem się z Maią na mieście.
Zasalutował
drwiąco i ruszył między drzewami cichym krokiem
wilka, którego miał pod skórą. Jace odprowadził go wzrokiem. Niezwykli wybawcy,
pomyślał. Sześć miesięcy wcześniej nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że
będzie chodził na terapię behawioralną do wilkołaka.
W ciągu ostatnich miesięcy
Jordan, Simon i Jace zawarli coś w rodzaju przyjaźni. Jace korzystał z
ich mieszkania jako ucieczki od presji codzienności w Instytucie, od wszystkiego, co mu przypominało, że Clave
nie jest gotowe do wojny z Sebastianem.
Erchomai. Słowo połaskotało jego umysł
niczym dotknięcie piórkiem, przyprawiło go o dreszcz.
Zobaczył skrzydło anioła, oderwane od ciała, leżące w sadzawce
złotej krwi.
Nadchodzę.
***
– Co
się stało? – spytała Clary.
Jace
wyglądał, jakby znajdował się milion kilometrów dalej. Odkąd niebiański ogień
wniknął w jego ciało, miał skłonność do popadania w zadumę. Clary odnosiła wrażenie, że to skutek uboczny
tłumienia emocji. Poczuła lekkie ukłucie bólu. Kiedy poznała Jace’a, był tak
opanowany, że tylko niewielka część jego prawdziwego ja wydostawała się na
zewnątrz przez pęknięcia w jego zbroi, jak światło
przez szczeliny w murze. Długo trwało burzenie tych
murów obronnych. Teraz jednak ogień płynący w jego
żyłach zmuszał go do stawiania ich na nowo, tłumienia uczuć dla bezpieczeństwa.
Ale czy po raz drugi zdoła się otworzyć, kiedy płomień zgaśnie?
Otrząsnął
się pod wpływem jej głosu i zamrugał. Zimowe słońce
stojące wysoko na niebie wyostrzało rysy jego twarzy, podkreślało cienie pod
oczami. Jace wziął głęboki oddech i sięgnął po jej
rękę.
– Masz
rację – przyznał spokojnym, poważnym tonem,
zarezerwowanym dla niej. – To pomaga... lekcje z Jordanem. Pomagają, i ja to
doceniam.
– Wiem. – Clary dotknęła jego nadgarstka.
Skórę
miał ciepłą. Wydawało się, że od czasu zetknięcia ze Wspaniałym temperatura
jego ciała jest o kilka stopni wyższa od normalnej.
Serce nadal wybijało znajomy, miarowy rytm, ale krew płynąca w żyłach tętniła pod jej dotykiem z energią
ognia bliskiego wybuchu.
Wspięła
się na palcach, żeby pocałować go w policzek, ale
on się odwrócił, tak że ich usta się musnęły. Odkąd ogień zaczął śpiewać w jego krwi, nie odważyli się na nic więcej niż całowanie,
a i nawet to robili
ostrożnie. Jace lekko przesunął wargami po jej ustach, zacisnął dłoń na
ramieniu. Przez chwilę stali ciało przy ciele, a Clary
czuła pulsowanie i szum jego krwi. Gdy Jace
przyciągnął ją do siebie bliżej, między nimi przeleciała sucha iskra, niczym
wyładowanie elektryczne.
Jace
odsunął się pośpiesznie. Zanim Clary zdążyła się odezwać, z pobliskich skał dobiegły oklaski. Simon, Isabelle i Alec machali do nich i wznosili
okrzyki. Jace ukłonił się dwornie, a Clary, lekko
zakłopotana, zatknęła kciuki za pasek dżinsów.
Jace
westchnął.
– Dołączymy
do naszych irytujących, wścibskich przyjaciół?
– Niestety,
tylko takich mamy.
Clary
trąciła go ramieniem i razem ruszyli w stronę skał. Simon i Isabelle
siedzieli obok siebie i rozmawiali cicho. Alec
trzymał się z boku i wpatrywał
w ekran swojego telefonu.
Jace
opadł na skałę obok swojego parabatai.
– Słyszałem,
że jeśli człowiek dostatecznie długo się gapi, te rzeczy zaczynają dzwonić.
– Pisał
do Magnusa – odezwała się Isabelle z dezaprobatą w głosie.
– Wcale
nie – odruchowo zaprzeczył Alec.
– Owszem,
tak – stwierdził Jace, zaglądając mu przez ramię. – I dzwonił. Widzę listę
połączeń.
– Są
jego urodziny – powiedział Alec, zamykając komórkę.
Ostatnio
wyglądał na drobniejszego, niemal wychudzonego w znoszonym
niebieskim pulowerze z dziurami na łokciach, z suchymi, pogryzionymi wargami. Pierwszy weekend po tym,
jak Magnus z nim zerwał, Alec spędził odrętwiały ze
smutku i niedowierzania. Tak naprawdę wszyscy byli
zaskoczeni. Clary zawsze myślała, że Magnus kocha Aleca, szczerze go kocha.
Najwyraźniej on też tak sądził.
– Nie
chciałem, żeby myślał, że ja... że zapomniałem.
– Usychasz
z tęsknoty – zauważył
Jace.
Alec
wzruszył ramionami.
– I patrzcie, kto to mówi. „Ach, kocham ją. Och, ale jest
moją siostrą. Ach, dlaczego, dlaczego, dlaczego...”.
Jace
cisnął w niego garść suchych liści. Alec zamilkł w pół słowa.
Isabelle
parsknęła śmiechem.
– Wiesz,
że on ma rację, Jace.
– Daj
mi swój telefon – zażądał Jace, nie zważając na
Isabelle. – No już, Alexandrze.
– To
nie twoja sprawa – zaprotestował Alec, odsuwając
telefon poza jego zasięg. – Po prostu o wszystkim zapomnij, okay?
– Nie jesz, nie śpisz, gapisz się w telefon, a ja mam zapomnieć?
W głosie Jace’go była zadziwiająco duża doza wzburzenia.
Clary wiedziała, jak się martwił, że jego parabatai
jest nieszczęśliwy, choć nie miała pewności, czy Alec o tym
wie. W normalnych okolicznościach Jace zabiłby albo
przynajmniej zagroził każdemu, kto skrzywdziłby Aleca. Tym razem sytuacja
wyglądała inaczej. Jace lubił zwyciężać, ale nie można odnieść zwycięstwa nad
złamanym sercem, nawet cudzym.
Jace
pochylił się i wyrwał komórkę z ręki swojego parabatai. Alec
zaprotestował i próbował ją odzyskać, ale
przyjaciel odtrącił jego rękę i z wprawą przewinął wiadomości.
– „Magnusie,
po prostu oddzwoń. Muszę wiedzieć, czy u ciebie
wszystko w porządku...”. –
Pokręcił głową. – W porządku?
Nie, nie jest w porządku. –
Zdecydowanym ruchem przełamał telefon na pół i rzucił
na ziemię. – Proszę.
Alec z niedowierzaniem spojrzał na szczątki urządzenia.
– Zniszczyłeś
mi telefon.
Jace
wzruszył ramionami.
– Faceci
nie pozwalają facetom wydzwaniać do innych facetów. Okay, źle to zabrzmiało.
Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom dzwonić do ich byłych i rozłączać się. Poważnie. Musisz przestać.
Alec miał
wściekłą minę.
– I dlatego właśnie zniszczyłeś moją nową komórkę? Dziękuję
bardzo.
Jace
uśmiechnął się pogodnie i wyciągnął na skale.
– Nie
ma za co.
– Pomyśl
o dobrych stronach –
doradziła Isabelle. – Już nie będziesz dostawał
wiadomości od mamy. Dzisiaj napisała do mnie sześć razy. W
końcu wyłączyłam telefon. – Poklepała się po
kieszeni.
– Czego
od ciebie chce? – zainteresował się Simon.
– Ciągłych
spotkań – odparła Isabelle. –
I moich zeznań. Clave wciąż pragnie usłyszeć, co
się wydarzyło, kiedy walczyliśmy z Sebastianem w Burren. Wszyscy musieliśmy zdawać relację z pięćdziesiąt razy. Jak Jace wchłonął niebiański ogień
Wspaniałego. Jak wyglądali Mroczni Nocni Łowcy, Piekielny Kielich, broń, której
używali. Runy, które mieli na sobie. W co byli
ubrani, w co był ubrany Sebastian, w co pozostali... Coś jak seks przez telefon, tylko że
nudne.
Simon
wydał z siebie dziwny, zdławiony odgłos.
– Co
naszym zdaniem zamierza Sebastian – dodał Alec. – Kiedy wróci. Co zrobi, kiedy wróci.
Clary
oparła łokcie na kolanach.
– Zawsze
dobrze wiedzieć, że Clave ma przemyślany i spójny
plan działania.
– Oni
nie chcą nam uwierzyć – stwierdził Jace, patrząc w niebo. – I to jest problem. Nieważne, ile razy opowiemy im, co
widzieliśmy w Burren. Nieważne, ile razy
powtórzymy, jak niebezpieczni są Mroczni. Oni nie chcą uwierzyć, że Nefilim
naprawdę można zdeprawować. Że Nocni Łowcy mogą zabijać Nocnych Łowców.
Clary
była przy tym, jak Sebastian stworzył pierwszych Mrocznych. Widziała pustkę w ich oczach, furię, z jaką
walczyli. Przerażali ją.
– Oni
już nie są Nocnymi Łowcami – powiedziała cicho. – Już nie są ludźmi.
– Trudno
uwierzyć, jeśli się tego nie widziało – zauważył
Alec. – Sebastian ma ich nie tak wielu. To mała
armia, w dodatku rozproszona... więc nie chcą
uwierzyć, że on jest prawdziwym zagrożeniem. A jeśli
stanowi zagrożenie, wolą sądzić, że bardziej dla nas, dla Nowego Jorku, niż dla
wszystkich Nocnych Łowców.
– Nie
mylą się, że jeśli Sebastianowi na czymś zależy, to na Clary – dodał Jace, a ona poczuła
zimny dreszcz przebiegający po plecach, mieszaninę odrazy i lęku. – On tak naprawdę nie
ma uczuć. Ale gdyby miał, to tylko dla niej. Poza tym czuje coś do Jocelyn.
Nienawiść. – Umilkł zamyślony.
– Nie sądzę jednak, żeby zaatakował bezpośrednio tutaj. To zbyt...
oczywiste.
– Mam nadzieję, że powiedziałeś to Clave – odezwał się
Simon.
Simon.
– Tysiąc
razy – odparł Jace. – Nie
wydaje mi się, żeby mieli w szczególnym poważaniu
moje opinie.
Clary
spojrzała na swoje ręce. Była przesłuchiwana przez Clave, tak jak reszta z nich. Udzieliła odpowiedzi na wszystkie pytania. Nadal
jednak o pewnych rzeczach związanych z Sebastianem nikomu nie mówiła. O tym,
co od niej chciał.
Niewiele
śniła od powrotu z Burren, ale kiedy miewała
koszmary, dotyczyły one jej brata.
– To
tak, jakby walczyć z duchem –
zauważył Jace. – Nie mogą go wytropić ani znaleźć
Nocnych Łowców, których on zmienił.
– Robią,
co mogą – powiedział Alec. –
Wzmacniają ochronę wokół Idrisu i Alicante. Wysłali
dziesiątki ekspertów na Wyspę Wrangla.
Wyspa
Wrangla była siedliskiem wszystkich czarów chroniących glob, a w szczególności Idris, przed
demoniczną inwazją. Sieć nie była szczelna, więc demony i tak
się przez nią przedostawały, ale Clary mogła sobie tylko wyobrażać, jak
wyglądałaby sytuacja, gdyby ochrona w ogóle nie
istniała.
– Słyszałam,
jak mama mówiła, że czarownicy ze Spiralnego Labiryntu szukają sposobu, żeby
odwrócić skutki działania Piekielnego Kielicha –
odezwała się Isabelle. – Oczywiście byłoby łatwiej,
gdyby mieli ciała do przebadania...
Umikła
nagle. Clary wiedziała dlaczego. Ciała Mrocznych Nocnych Łowców zabitych w Burren przeniesiono do Miasta Kości, ale Cisi Bracia nie
mieli okazji ich zbadać. Po jednej nocy trupy wyglądały, jakby liczyły sobie co
najmniej dziesięć lat. Pozostało jedynie je spalić.
– A Żelazne Siostry masowo produkują broń. – Isabelle odzyskała głos. –
Dostajemy tysiące serafickich noży, mieczy, czakramów i mnóstwo
innych rzeczy zahartowanych w niebiańskim ogniu.
Spojrzała
na Jace’ego. Tuż po bitwie w Burren, kiedy ogień
szalał w jego żyłach tak mocno, że Jace czasami
krzyczał z bólu, Cisi Bracia wciąż go badali i próbowali różnych sposobów, żeby wyciągnąć z niego ogień albo chociaż go przygasić: lodu, płomieni,
błogosławionego metalu, zimnego żelaza.
Nie
znaleźli żadnej metody. Ogień, kiedyś uwięziony w mieczu,
nie kwapił się do tego, żeby opuścić ciało Jace’a i zamieszkać
w kimś albo w czymś
innym. Brat Zachariasz powiedział Clary, że w początkach
swojego istnienia Nefilim próbowali zamknąć niebiański ogień w broni, której można by użyć przeciwko demonom. Gdy im
się to nie udało, wybrali serafickie noże. Teraz Cisi Bracia znowu się poddali.
Ogień Wspaniałego ukrył się w żyłach Jace’a
zwinięty jak wąż i jedyne, na co można było liczyć,
to panować nad nim tak, żeby go nie zniszczył.
Ciszę
zmącił głośny sygnał przychodzącej wiadomości. Isabelle jednak włączyła
telefon.
– Mama
mówi, żeby wracać do Instytutu – oznajmiła. – Jest jakaś narada. Musimy na niej być. – Podniosła się ze skały i otrzepała
suknię. Spojrzała na Simona. – Zaprosiłabym cię,
ale sam wiesz, że masz zakaz wstępu, bo jesteś nieumarły, i w ogóle.
– Pamiętam.
Clary
wstała i wyciągnęła rękę do Jace’a.
– Simon
i ja idziemy na świąteczne zakupy – poinformowała wszystkich. –
I nikt z was nie może
iść z nami, bo musimy kupić wam prezenty.
Alec
zrobił przerażoną minę.
– O,
Boże! Czy to znaczy, że ja też muszę wam coś kupić?
Clary
pokręciła głową.
– Nocni Łowcy nie obchodzą... no wiesz, Bożego
Narodzenia?
Nagle
przypomniał jej się dość niefortunny Dzień Dziękczynienia u Luke’a, kiedy to Jace, poproszony o
pokrojenie indyka, zabrał się do tego mieczem, tak że zostały z niego strzępy.
– Wymieniamy
się prezentami, świętujemy zmianę pór roku –
powiedziała Isabelle. – Kiedyś były zimowe obchody
dnia, kiedy Jonathan Nocny Łowca otrzymał Dary Anioła. Myślę, że Nocnych Łowców
denerwowało, że są wykluczeni ze wszystkich świąt Przyziemnych, dlatego większość
Instytutów urządza teraz przyjęcia gwiazdkowe. Słynne jest londyńskie. – Wzruszyła ramionami. – W tym roku raczej go nie urządzimy.
– Aha. – Clary poczuła się okropnie. Oczywiście, że po stracie
Maksa nie mieli ochoty świętować. – Cóż,
przynajmniej kupimy wam prezenty. Nie musi być żadnego przyjęcia ani niczego w tym rodzaju.
– Właśnie. – Simon nagle złapał się za głowę. –
Muszę jeszcze kupić prezenty chanukowe. Tego wymaga żydowskie prawo. Bóg Żydów
to gniewny Bóg. I bardzo lubi podarunki.
Clary
posłała mu uśmiech. Ostatnio coraz łatwiej przychodziło mu wymawianie imienia
Boga.
Jace
westchnął i pocałował Clary. Nawet szybkie
pożegnalne muśnięcie skroni ustami przyprawiło ją o dreszcz.
Zaczynało jej doskwierać, że nie mogła normalnie go pocałować. Zapewniała
Jace’a, że to nie ma znaczenia i że będzie go
kochała, nawet gdyby nie mogła go dotknąć nigdy więcej, ale brakowało jej
fizycznej bliskości i poczucia, że do siebie
pasują.
– Do
zobaczenia – rzucił Jace. –
Wrócę z Alekiem i Izzy...
– Nie – nieoczekiwanie zaprotestowała Isabelle. – Zniszczyłeś telefon Alecowi. Prawda, że wszyscy od
tygodni chcieliśmy to zrobić...
– Isabelle – przerwał jej brat.
– Ale
on jest twoim parabatai, a tylko
ty jeszcze nie spotkałeś się z Magnusem. Idź i z nim porozmawiaj.
– Co
mam mu powiedzieć? – spytał Jace. – Nie da się nikogo przekonać, żeby z kimś nie zrywał... – Widząc
minę Aleca, dodał pośpiesznie: – A może się da. Kto to wie? Spróbuję.
– Dzięki. – Alec klepnął Jace’a w ramię. – Słyszałem, że potrafisz być czarujący, jeśli chcesz.
– Ja
słyszałem to samo – skwitował Jace i zaczął biec tyłem.
Nawet to
robił z wdziękiem, stwierdziła Clary posępnie. I seksownie. Uniosła rękę w niepewnym
pożegnalnym geście.
– Do
zobaczenia! – zawołała.
Jeśli do
tego czasu nie umrę z frustracji.
***
Frayowie
nigdy nie byli religijną rodziną, ale Clary uwielbiała Fifth Avenue w okresie świąt Bożego Narodzenia. Powietrze pachniało
pieczonymi kasztanami, wystawy sklepowe mieniły się srebrem, błękitem, zielenią
i czerwienią. Tego roku do każdej latarni
przyczepiono grube kryształowe płatki śniegu, w których
teraz odbijało się zimowe słońce. Nie wspominając o ogromnej
choince w Rockefeller Center. Rzucała na nich cień,
kiedy oboje z Simonem opierali się o bandę lodowiska i patrzyli,
jak turyści przewracają się, próbując utrzymać równowagę na lodzie.
Clary
trzymała w ręce kubek gorącej czekolady, której
ciepło rozpływało się po jej ciele. Czuła się prawie normalnie. Spacer Piątą
Aleją, oglądanie wystaw i choinki, to była zimowa
tradycja, jak Simon i ona sięgali pamięcią.
– Zupełnie
jak kiedyś, prawda? – rzucił, jakby czytał w jej myślach.
Clary
zerknęła na niego z ukosa. Miał na sobie czarny
płaszcz i szal, który podkreślał bladość jego
skóry. Cienie pod oczami świadczyły, że ostatnio nie pił krwi. Wyglądał na to,
kim był: na głodnego, zmęczonego wampira.
Cóż,
prawie jak kiedyś, pomyślała.
– Teraz
jest więcej ludzi, którym trzeba kupić prezenty –
zauważyła. – Poza tym, to zawsze trauma wybierać
pierwszy gwiazdkowy prezent, kiedy zaczynasz się z kimś
spotykać.
– Co
kupić Nocnemu Łowcy, który ma wszystko. – Simon
uśmiechnął się szeroko.
– Jace
przede wszystkim lubi broń – stwierdziła Clary. – Książki też, ale w Instytucie
mają ogromną bibliotekę. Lubi muzykę klasyczną... –
Rozpromieniła się. Choć jego zespół był okropny i wciąż
zmieniał nazwę, obecnie na Śmiertelny Suflet, jej przyjaciel miał doświadczenie
jako muzyk. – Co dałbyś komuś, kto lubi grać na
pianinie?
– Pianino.
– Simon!
– Naprawdę
duży metronom, który mógłby również posłużyć jako broń?
Clary
westchnęła z irytacją.
– Nuty – jeszcze raz spróbował Simon. –
Rachmaninow to trudna rzecz, ale Jace lubi wyzwania.
– Dobry
pomysł. Sprawdzę, czy jest gdzieś w okolicy sklep
muzyczny. – Clary dopiła czekoladę, wrzuciła kubek
do kosza i wyjęła komórkę. –
A ty? Co zamierzasz dać Isabelle?
– Kompletnie
nie mam pojęcia.
Ruszyli w stronę alei, którą sunął nieprzerwany strumień pieszych
gapiących się na wystawy.
– Och,
daj spokój. Isabelle to łatwizna.
– Uważaj,
mówisz o mojej dziewczynie. Chyba. Nie jestem
pewien. Jeszcze tego nie omówiliśmy. Znaczy się, związku.
– Naprawdę
musisz to zrobić, Simonie.
– Co?
– Określić wzajemne relacje. ZR, zasady
randkowania. Co was łączy, do czego wszystko zmierza. Jesteście chłopakiem i dziewczyną, tylko się bawicie, „to skomplikowane” czy
co? Kiedy ona chce powiedzieć rodzicom? Czy możecie spotykać się z innymi?
Simon
zbladł.
– Poważnie?
– Poważnie.
A tymczasem... perfumy! –
Clary chwyciła Simona za tył płaszcza i pociągnęła
go do drogerii. Była ogromna, pełna rzędów lśniących słoiczków. – Coś wyjątkowego. –
Skierowała się do działu z zapachami. – Isabelle nie chce pachnieć jak wszyscy wokoło, tylko
figami albo wetiwerią, albo...
– Figami?
Figi mają zapach? – Simon był coraz bardziej
przerażony.
Clary już
miała się roześmiać, kiedy zabrzęczał jej telefon. Matka.
„Gdzie
jesteś?”.
Clary
przewróciła oczami i odpisała. Jocelyn nadal się
niepokoiła, kiedy sądziła, że córka jest z Jace’em.
Choć, jak wykazała jej Clary, Jace był prawdopodobnie najbezpieczniejszym
chłopakiem na świecie, bo po pierwsze, nie powinien się denerwować, po drugie,
czynić seksualnych zakusów, po trzecie, robić rzeczy, które mogły spowodować
wyrzut adrenaliny.
Z drugiej strony, kiedyś był opętany. Obie widziały, jak
stał bezczynnie i pozwolił, żeby Sebastian zagroził
Luke’owi. Clary nadal nie rozmawiała z matką o tym, co przeżyła, kiedy dzieliła mieszkanie z Jace’em i Sebastianem przez
tę krótką chwilę spędzoną poza czasem, mieszaninę snu i koszmaru.
Do tej pory nie zdradziła matce, że Jace kogoś zabił. Były rzeczy, o których Jocelyn nie musiała wiedzieć, rzeczy, o których ona sama nie chciała myśleć.
– W tym sklepie jest mnóstwo towarów, które chyba
spodobałyby się Magnusowi – stwierdził Simon,
biorąc do ręki szklaną butelkę brokatowego olejku do ciała. – Czy kupowanie prezentu komuś, kto zerwał z twoim przyjacielem, łamie jakieś zasady?
– To
chyba zależy. Jestes bliżej z Magnusem czy z Alekiem?
– Alec
pamięta moje imię – odparł Simon i odstawił butelkę na półkę. –
I bardzo mi przykro z jego
powodu. Rozumiem Magnusa, ale Alec jest teraz wrakiem. Uważam, że gdy ktoś
kocha, powinien ci wybaczyć, jeśli naprawdę żałujesz.
– Sądzę,
że to zależy od tego, co zrobiłeś – sprzeciwiła się
Clary. – Nie mam na myśli Aleca, tylko tak ogólnie. – I dodała pośpiesznie: – Isabelle na pewno wybaczyłaby ci wszystko.
Simon
zrobił powątpiewającą minę.
– Nie
ruszaj się. – Clary przesunęła jakimś flakonikiem
obok jego głowy. – Za trzy minuty powącham twoją
szyję.
– Długo
czekałaś na swój ruch, Fray, tyle mogę ci powiedzieć.
Clary nie
siliła się na dowcipną ripostę. Myślała o słowach
Simona, wspominając inny głos, twarz i oczy.
Sebastiana siedzącego naprzeciwko niej przy stoliku w Paryżu.
„Myślisz, że potrafisz mi wybaczyć? To znaczy, czy uważasz, że wybaczenie jest
możliwe dla kogoś takiego jak ja?”.
– Są
rzeczy, których nie da się wybaczyć – oświadczyła w końcu. – Ja nigdy nie
wybaczę Sebastianowi.
– Nie
kochasz go.
– Nie,
ale jest moim bratem. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej...
– Ale tak nie jest. Clary odepchnęła od siebie tę myśl, nachyliła się do
Simona i wciągnęła powietrze nosem. – Pachniesz figami i morelami.
– Naprawdę
uważasz, że Isabelle chce pachnieć suszonymi owocami?
– Może
nie. – Clary sięgnęła po następny flakonik. – Więc co zamierzasz zrobić?
– Kiedy?
Clary
przestała zastanawiać się nad tym, jak bardzo tuberoza różni się od zwykłej
róży, podniosła wzrok i zobaczyła, że Simon patrzy
na nią ze zdziwieniem.
– No,
przecież nie możesz wiecznie mieszkać u Jordana,
prawda? Jest college...
– Ty
nie idziesz do college’u – zauważył Simon.
– Nie,
ale ja jestem Nocną Łowczynią. Kończymy osiemnaście lat i nadal
się uczymy, wysyłają nas do innych Instytutów... to są nasze studia.
– Nie
podoba mi się myśl o wyjeździe. – Simon wepchnął ręce w kieszenie
płaszcza. – Nie mogę iść do college’u. Matka nie
zamierza za mnie płacić, a ja nie mogę wziąć
pożyczki studenckiej. Oficjalnie jestem martwy. Poza tym, ile czasu minie,
kiedy w szkole zauważą, że oni się starzeją, a ja nie? Szesnastolatek nie wygląda jak student starszego
roku. Nie wiem, czy zwróciłaś na to uwagę.
Clary
odstawiła perfumy.
– Simon...
– Może
powinienem coś kupić mamie – rzucił z goryczą w głosie. – Co najlepiej oddałoby życzenia: „Dziękuję, że
wyrzuciłaś mnie z domu i udajesz,
że nie żyję”?
– Orchidee?
Simonowi
minął nastrój do żartów.
– Chyba
jednak nie jest jak kiedyś – stwierdził. – Zwykle kupowałem ci ołówki i przybory
do rysowania, ale ty już nie rysujesz, prawda? Tylko stelą. Ty nie rysujesz, a ja nie oddycham. Inaczej niż w zeszłym
roku.
– Może
powinieneś porozmawiać z Raphaelem – podsunęła Clary.
– Z Raphaelem?
– On
wie, jak żyją wampiry – wyjaśniła Clary. – Jak zarabiają na życie, jak zdobywają pieniądze, skąd
mają mieszkania... on wie takie rzeczy. Mógłby ci pomóc.
– Mógłby,
ale tego nie zrobi – rzekł Simon z marsową miną. – Nie miałem
wieści o grupie z Dumort,
odkąd Maureen przejęła władzę po Camille. Wiem, że Raphael jest jej zastępcą.
Na pewno sądzą, że nadal noszę Znak Kaina. Inaczej już dawno kogoś by za mną
wysłali. To tylko kwestia czasu.
– Wcale nie. Wiedzą, że nie wolno im cię tknąć, bo
inaczej będzie wojna z Clave. Instytut wyraził się
jasno. Jesteś chroniony.
– Żadne
z nas nie jest chronione.
Zanim
Clary zdążyła odpowiedzieć, usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Zaskoczona,
obejrzała się i zobaczyła, że jej matka toruje
sobie drogę przez tłum kupujących. Przez okno zobaczyła Luke’a, czekającego na
chodniku. We flanelowej koszuli wyglądał nie na miejscu wśród stylowych
nowojorczyków.
Jocelyn
przedarła się do nich przez tłum i objęła córkę. Zakłopotana
Clary spojrzała ponad ramieniem matki na przyjaciela. Simon wzruszył ramionami.
W końcu Jocelyn cofnęła się o krok.
– Tak
się martwiłam, że coś się stało...
– W Sephorze? – zdziwiła się
Clary.
Jocelyn
zmarszczyła czoło.
– Nie
słyszałaś? Myślałam, że Jace już przysłał ci wiadomość.
Clary
poczuła nagły chłód w żyłach, jakby napiła się
lodowatej wody.
– Nie.
Ja... Co się dzieje?
– Przykro
mi, Simonie, ale Clary i ja musimy natychmiast iść
do Instytutu – oznajmiła Jocelyn.
***
Niewiele
się zmieniło u Magnusa od czasu, kiedy Jace był u niego po raz pierwszy. Teraz użył runu otwarcia, żeby
wejść frontowymi drzwiami do małego holu z pojedynczą
żółtą żarówką. Wszedł na górę, pokonując po dwa stopnie naraz, i zadzwonił do mieszkania Bane’a. Uznał, że to bezpieczniejsze
niż zastosowanie kolejnego runu. Gospodarz mógł, na przykład, grać nago w gry wideo albo... robić praktycznie wszystko. Kto wie,
czym zajmują się czarownicy w wolnym czasie?
Jace
ponownie wcisnął przycisk, tym razem mocniej. Po dwóch kolejnych długich
dzwonkach Magnus w końcu otworzył drzwi, wyraźnie
wściekły. Miał na sobie czarny jedwabny szlafrok narzucony na białą koszulę i tweedowe spodnie. Jego ciemne włosy były zmierzwione,
stopy bose, na szczęce cień zarostu.
– Co
tu robisz? – burknął.
– No,
no – mruknął Jace. –
Niezbyt zachęcające powitanie.
– Bo
nie jesteś mile widziany.
Jace
uniósł brwi.
– Myślałem,
że jesteśmy przyjaciółmi.
– Nie.
Ty jesteś przyjacielem Aleca. Alec był moim chłopakiem, więc musiałem cię
tolerować. Teraz on nie już jest moim chłopakiem, więc nie muszę cię znosić.
Najwyraźniej żadne z was tego nie rozumie.
Jesteś... czwarty?... który zawraca mi głowę. –
Magnus zaczął odliczać na palcach. – Clary.
Isabelle. Simon...
– Simon
tu był?
– Jesteś
zaskoczony.
– Nie sądziłem, że aż tak go obchodzi twój związek
z Alekiem.
– Nie
ma żadnego mojego związku z Alekiem – oświadczył Magnus stanowczo, ale Jace już przepchnął
się obok niego do salonu i rozejrzał się z ciekawością.
W mieszkaniu Magnusa lubił między innymi to, że rzadko
wyglądało dwa razy tak samo. Czasami jak duży nowoczesny loft, czasami jak
francuski burdel, kiedy indziej wiktoriańska jaskinia opium albo wnętrze statku
kosmicznego. Teraz jednak było zabałaganione i ciemne.
Na stoliku do kawy walały się puste pudełka po chińskim jedzeniu. Na szmaciaku
leżał Prezes Miau ze wszystkimi nogami sterczącymi w górę.
Jak martwy jeleń.
– Cuchnie
tu złamanym sercem – skomentował Jace.
– To chińskie żarcie. –
Magnus rzucił się na kanapę i wyciągnął przed
siebie długie nogi. – No dalej, miejmy to za sobą.
Mów.
– Uważam,
że powinieneś zejść się z Alekiem – oświadczył Jace.
Magnus
przewrócił oczami i spojrzał w
sufit.
– A to dlaczego?
– Bo
on jest nieszczęśliwy – odparł Jace. – I żałuje. Żałuje tego, co
zrobił. Nie zrobi tego więcej.
– Aha,
więc nie będzie więcej knuł za moimi plecami z moją
byłą, żeby skrócić mi życie? Bardzo szlachetne z jego
strony.
– Magnusie...
– Poza tym, Camille nie żyje. On nie może zrobić
tego
znowu.
znowu.
– Wiesz,
co mam na myśli. Nie okłamie cię więcej, nie będzie niczego ukrywał, czy o co tam właściwie się na niego gniewasz. – Opadł na skórzany fotel i uniósł
brew. – No więc?
Magnus
położył się na boku.
– A co cię obchodzi, że Alec jest nieszczęśliwy?
– Co
mnie obchodzi? – powtórzył Jace tak głośno, że
Prezes Miau usiadł gwałtownie. – Oczywiście, że
Alec mnie obchodzi. Jest moim najlepszym przyjacielem, parabatai.
I jest nieszczęśliwy. Ty też, sądząc po różnych
rzeczach. Wszędzie pojemniki po jedzeniu na wynos, nie sprzątasz tu w ogóle, kot wygląda na martwego...
– Nie
jest martwy.
– Obchodzi mnie Alec –
powtórzył Jace, przeszywając Magnusa wzrokiem. –
Zależy mi na nim bardziej niż na sobie samym.
– Nie
pomyślałeś nigdy, że ta cała sprawa z parabatai jest trochę okrutna? –
Magnus zdrapał odrobinę lakieru z paznokci. – Można wybrać sobie parabatai,
ale zerwać z nim już nie. Nawet jeśli zwróci się
przeciwko tobie. Spójrz na Luke’a i Valentine’a.
Poza tym, choć twój parabatai jest pod pewnym
względami najbliższą ci osobą na świecie, nie możesz się w
nim zakochać. Jeśli umrze, jakaś część ciebie umiera razem z nim.
– Skąd
tyle wiesz o parabatai?
– Znam
Nocnych Łowców – odparł Magnus, klepiąc kanapę obok
siebie. Prezes Miau wskoczył na poduszki i trącił
go łebkiem. Czarownik zanurzył długie palce w jego
sierści. – Od dawna. Jesteście dziwnymi istotami. Z jednej strony cała ta wrażliwa szlachetność i człowieczeństwo, z drugiej
bezmyślny ogień aniołów. – Popatrzył na Jace’a. – Zwłaszcza ty, Herondale, bo masz ten ogień we krwi.
– Miałeś
już kiedyś przyjaciół Nocnych Łowców?
– Przyjaciół? –
powtórzył Magnus. – A co
to właściwie znaczy?
– Wiedziałbyś, gdybyś miał –
skwitował Jace. – Masz przyjaciół? To znaczy,
oprócz ludzi, którzy przychodzą na twoje przyjęcia. Większość ludzi się ciebie
boi, są ci coś winni, kiedyś z nimi spałeś, ale
przyjaciele... nie sądzę, żebyś miał ich wielu.
– To
coś nowego – powiedział Magnus. – Żadne z waszej grupki nie
próbowało mnie obrazić.
– Ale
działa?
– Jeśli
masz na myśli to, że nagle poczuję się zmuszony zejść z Alekiem,
to nie. Nabrałem dziwnego upodobania do pizzy, ale może jedno z drugim nie ma związku.
– Alec
mówił, że tak robisz. Żartami zbywasz pytania dotyczące ciebie.
Magnus
zmrużył oczy.
– Tylko
ja tak robię?
– Właśnie.
Słyszysz to od kogoś, kto wie, o czym mówi. Nienawidzisz
rozmawiać o sobie i wolisz
wkurzać ludzi niż budzić w nich współczucie. Ile
masz lat, Magnusie? Poproszę o prawdziwą odpowiedź.
Czarownik
milczał.
– Jak mieli na imię twoi rodzice? Jak nazywał się
twój ojciec?
Magnus
spiorunował go złotozielonymi oczami.
– Gdybym
chciał kłamać, leżąc na kozetce, i skarżyć się
komuś na rodziców, zatrudniłbym psychiatrę.
– Moje
usługi są darmowe.
– Tak
słyszałem.
Jace uśmiechnął się szeroko i zsunął
niżej w fotelu. Wziął z otomany
poduszkę z wzorem flagi i położył
ją sobie pod głowę.
– Nigdzie
nie muszę iść. Mogę tu siedzieć cały dzień.
– Świetnie – rzucił Magnus. – Utnę
sobie drzemkę.
Sięgnął
po koc leżący na podłodze. W tym momencie
zabrzęczała komórka. Magnus znieruchomiał w pół
ruchu, obserwując, jak Jace wyjmuje ją z kieszeni i otwiera klapkę.
To była
Isabelle.
– Jace?
– Tak. Jestem u Magnusa.
Chyba robię postępy. O co chodzi?
– Wracaj – powiedziała Isabelle.
Jace
usiadł prosto, poduszka spadła na podłogę. W głosie
Izzy dźwięczały ostre tony, jak w źle nastrojonym
pianinie.
– Do
Instytutu. Natychmiast, Jace.
– Ale
o co chodzi? Co się stało?
Zobaczył,
że Magnus wstaje, koc wypada mu z ręki.
– Sebastian – rzuciła krótko Isabelle.
Jace
zamknął oczy. Zobaczył złotą krew i białe pióra
rozsypane na marmurowej posadzce. Przypomniał sobie mieszkanie, nóż w swoich rękach, świat u stóp,
uścisk Sebastiana na nadgarstku, jego bezdenne, czarne oczy patrzące na niego z mrocznym rozbawieniem. W uszach
słyszał szum.
– Co
się dzieje? – Głos Magnusa wdarł się w jego myśli. Jace uświadomił sobie, że już stoi przy
drzwiach, z telefonem z powrotem
w kieszeni. Czarownik patrzył na niego z surową miną. – Chodzi o Aleca? Nic mu nie jest?
– A co cię to obchodzi? – rzucił
Jace.
Bane
drgnął. Jace chyba jeszcze nigdy nie widział, żeby Magnus się wzdrygnął. Tylko
ta jedna rzecz powstrzymała go przed trzaśnięciem drzwiami, kiedy wychodził.
***
W holu Instytutu Clary zobaczyła dziesiątki nieznajomych
płaszczy i kurtek. Czuła napięcie w ramionach, kiedy rozpinała swój wełniany płaszcz i wieszała go na jednym z haków
wbitych w ścianę.
– Maryse
nie powiedziała, o co chodzi? –
Głos drżał jej ze zdenerwowania.
Jocelyn
odwinęła długi szary szal i ledwo spojrzała na
Luke’a, który go od niej odebrał i powiesił na
haku. Jej wzrok skakał po całym pokoju, od windy po łukowaty sufit i wyblakłe murale przedstawiające ludzi i anioły.
Luke
pokręcił głową.
– Tylko
to, że był atak na Clave i że musimy przyjść jak
najszybciej.
– Martwi
mnie to „my”. – Jocelyn zebrała włosy w węzeł z tyłu głowy. – Od lat nie byłam w Instytucie.
Dlaczego mnie tu wzywają?
Luke
ścisnął ją za ramiona, dodając otuchy. Clary wiedziała, czego boi się jej
matka, czego wszyscy się boją. Jedynym powodem, dla którego Clave mogło wzywać
Jocelyn, były wieści o jej synu.
– Maryse powiedziała, że będą w bibliotece – dodała Jocelyn.
Clary
ruszyła przodem. Słyszała za sobą ich głosy i ciche
kroki, Luke’a wolniejsze niż kiedyś. Jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po
tym, jak omal nie został zabity w listopadzie.
Wiesz,
dlaczego tutaj jesteś, prawda? – szeptał cichy głos
w jej głowie. Wiedziała, że nie ma go tam naprawdę,
ale to nie pomagało. Nie widziała brata od bitwy w Burren,
ale nosiła go w jakimś zakamarku umysłu,
nieproszonego, natarczywego ducha. Z mojego powodu.
Cały czas wiedzieliście, że nie odszedłem na zawsze. Mówiłem wam, co się
stanie. Przeliterowałem.
Erchomai.
Nadchodzę.
Dotarli
do biblioteki. Jej drzwi były uchylone, z wnętrza
wylewał się gwar głosów. Jocelyn zatrzymała się na chwilę, z napięciem malującym się na twarzy.
Clary
położyła rękę na gałce.
– Jesteś
gotowa?
Aż do tej
chwili nie zauważyła, że matka ma na sobie czarne dżinsy, buty za kostkę i czarny golf. Jakby odruchowo wybrała rzeczy najbardziej
przypominające strój bojowy.
Jocelyn
skinęła głową.
Ktoś
odsunął wszystkie meble na bok, tworząc dużą wolną przestrzeń pośrodku
biblioteki. Na mozaice z Aniołem postawiono masywny
stół, solidny blok marmuru oparty na dwóch klęczących kamiennych aniołach.
Wokół niego siedziało Konklawe. Niektórych członków, jak Kadira i Maryse, Clary znała. Innych tylko z
widzenia. Maryse stała za stolem i wymieniała
nazwy miast, odliczając na palcach:
– Berlin,
nikt nie przeżył. Bangkok, nikt nie przeżył. Moskwa, nikt nie przeżył. Los
Angeles...
– Los
Angeles? – przerwała jej Jocelyn. – Tam byli Blackthornowie. Czy oni...
Maryse
wyglądała na zaskoczoną jej obecnością. Popatrzyła na Luke’a i Clary. Była wyraźnie zmęczona i przybita,
włosy miała gładko zaczesane do tyłu, na rękawie żakietu szytego na miarę
widniała plama – czerwonego wina czy krwi?
– Tam
niektórzy ocaleli. Dzieci. Są teraz w Idrisie.
– Helen – powiedział Alec.
Clary przypomniała sobie dziewczynę, która walczyła razem
z nimi w Burren. Potem
widziała ją w nawie Instytutu, z ciemnowłosym chłopcem, który trzymał ją za rękę. „Mój
brat
Julian”.
Julian”.
– Dziewczyna
Aline – wypaliła Clary i zobaczyła,
że Clave patrzy na nią ze słabo maskowaną wrogością. Zawsze tak się wobec niej
zachowywali. Jakby nie widzieli w niej zwyczajnej
dziewczyny, tylko córkę Valentine’a. – Nic jej się
nie stało?
– Jest
w Idrisie z Aline – odparła Maryse. – Jej
młodsi bracia i siostry przeżyli, choć zdaje się,
że wynikła jakaś historia z najstarszym bratem
Markiem.
– Historia? – odezwał się Luke? – Co
właściwie się dzieje, Maryse?
– Chyba
nie poznamy całej prawdy, póki nie dotrzemy do Idrisu –
odparła Maryse, przygładzając włosy. – Wiadomo
tylko, że nastąpiły ataki, kilka w ciągu dwóch
nocy, na sześć Instytutów. Nie jesteśmy pewni, jak się do nich wdarto, ale
wiemy...
– Sebastian – przerwała jej Jocelyn. Trzymała ręce w kieszeniach spodni. Clary podejrzewała, że na zewnątrz
byłyby zaciśnięte w pięści. –
Przejdź do rzeczy, Maryse. Mój syn. Wezwałabyś mnie tutaj, gdyby to nie on stał
za tymi atakami?
Patrzyła
Maryse prosto w oczy, a Clary
zastanawiała się, czy podobnie było, kiedy obie należały do Kręgu i ich osobowości ścierały się ze sobą, aż leciały iskry.
Zanim
Maryse zdążyła odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do
biblioteki wszedł Jace. Był zarumieniony od chłodu, z gołą
głową, jasnymi włosami potarganymi przez wiatr. Nie miał rękawiczek. Dłonie,
pokryte nowymi Znakami i bliznami po starych,
poczerwieniały z zimna. Gdy zobaczył Clary, posłał
jej szybki uśmiech i usiadł na krześle opartym o ścianę. Luke jak zwykle wziął się za łagodzenie
sytuacji.
– Czy
Sebastian jest za to odpowiedzialny? – spytał.
Maryse
odetchnęła głęboko.
– Tak.
I miał ze sobą Mrocznych.
– Oczywiście,
że to Sebastian. – Isabelle, która do tej pory
wpatrywała się w stół, teraz uniosła głowę. Jej
twarz była maską nienawiści i gniewu. – Zapowiedział, że przyjdzie. I przyszedł.
Maryse
westchnęła.
– Przypuszczaliśmy,
że zaatakuje Idris, a nie Instytuty. Na to
wskazywały dane wywiadowcze.
– Więc
zrobił to, czego się nie spodziewaliście –
skwitował Jace. – On zawsze robi to, czego nie
oczekujecie. Może Clave powinno planować właśnie w ten
sposób. Mówiłem wam, że on chce zdobyć więcej żołnierzy.
– Jace,
nie pomagasz – skarciła go Maryse.
– Wcale
nie próbowałem.
– Można
by sądzić, że najpierw zaatakuje tutaj – zabrał
głos Alec. – Zważywszy na to, co Jace wcześniej
mówił. Wszystko, co Sebastian kocha albo czego nienawidzi, jest tutaj.
– On
nikogo nie kocha – wyrzuciła z
siebie Jocelyn.
– Mamo,
przestań – powiedziała Clary. Jej serce dudniło.
Jednocześnie czuła dziwną ulgę. Tyle czekania, aż Sebastian się pojawi, i oto wrócił. Skończyło się czekanie. Teraz miała się
zacząć wojna. – Co zrobimy? Umocnimy Instytut?
Ukryjemy się?
– Niech
zgadnę. – Głos Jace’a ociekał sarkazmem. – Clave zwołało Radę. Czyli będzie kolejne zebranie.
– Clave
ogłosiło natychmiastową ewakuację – oznajmiła
Maryse. Wszyscy zaniemówili, nawet Jace. –
Wszystkie Instytuty mają zostać opuszczone. Wszystkie Konklawe muszą wrócić do
Alicante. Czary wokół Idrisu zostaną podwojone. Jutro nikt nie będzie mógł wejść
ani wyjść.
Isabelle
przełknęła ślinę.
– Kiedy
opuszczamy Nowy Jork?
Maryse
się wyprostowała. Odzyskała trochę swojej zwykłej władczości, zacisnęła zęby w wyrazie determinacji.
– Idźcie
i spakujcie się –
rozkazała. – Ruszamy dziś w nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz