środa, 24 września 2014

Fragment "Miasta niebiańskiego ognia"

Fragment Miasta niebiańskiego ognia, ostatniego tomu Darów anioła Cassandry Clare

1

Ich kielich

– Wyobraź sobie coś kojącego. Plażę w Los Angeles: biały piasek, niebieska woda, załamujące się fale, ty idziesz wzdłuż linii przypływu...
Jace uchylił powiekę.
– Brzmi bardzo romantycznie.
Jego towarzysz westchnął i przeczesał palcami zmierzwione ciemne włosy. Choć był zimny grudniowy dzień, Jordan zdjął kurtkę i podwinął rękawy koszuli; wilkołaki nie reagowały na temperaturę powietrza tak samo jak ludzie. Siedzieli naprzeciwko siebie na skrawku brązowiejącej trawy w Central Parku, ze skrzyżowanymi nogami i rękami na kolanach; wnętrza dłoni skierowali do góry.
Niedaleko nich znajdowało się skupisko głazów różnej wielkości. Na jednym z większych usadowili się Alec i Isabelle Lightwoodowie. Kiedy Jace rzucił na nich okiem, Izzy pomachała do niego. Gdy brat zauważył ten gest, trącił ją w ramię. Zapewne dawał jej w ten sposób do zrozumienia, żeby nie przeszkadzała tamtym dwóm w koncentracji. Jace uśmiechnął się. Żadne z nich nie miało właściwie powodu, żeby tu być, ale i tak przyszli „dla wsparcia moralnego”. Choć, jak podejrzewał, bardziej chodziło o to, że Alec ostatnio nie bardzo wiedział, co ze sobą począć, Isabelle nie lubiła zostawiać go samego, a oboje unikali rodziców i Instytutu.
Jordan pstryknął palcami pod nosem Jace’a.
– Jesteś skupiony?
Jace zmarszczył brwi.
– Byłem, póki nie wkroczyliśmy na grząskie terytorium sentymentalnych klisz.
– Hm, więc jakie rzeczy sprawiają, że czujesz spokój?
Jace zdjął dłonie z kolan – pozycja lotosu przyprawiała go o skurcze w nadgarstkach – i oparł się na rękach, położywszy je za sobą na ziemi. Chłodny wiatr szeleścił nielicznymi suchymi liśćmi, które jeszcze czepiały się gałęzi drzew. Na tle bladego zimowego nieba miały w sobie dyskretną elegancję, jak na rysunkach wykonanych piórkiem.
– Zabijanie demonów – odparł. – Dobre, czyste zabójstwo jest bardzo relaksujące. Krwawe są gorsze, bo potem trzeba posprzątać...
– Nie. – Jordan uniósł ręce.
Poniżej rękawów koszuli widać było tatuaże oplatające jego ramiona. „Shanti, shanti, shanti”. Jace wiedział, że to oznacza „pokój, który przewyższa wszelki rozum” i że trzeba powtarzać mantrę trzy razy, żeby ukoić umysł. Ale jego ostatnio nic nie potrafiło uspokoić. Ogień w żyłach sprawiał, że myśli też pędziły zbyt szybko, jedna za drugą, jak wybuchające fajerwerki. Sny były tak żywe i nasycone kolorami jak malowidła olejne. Próbował uwolnić się od nich treningami, spędzał wiele godzin w sali ćwiczeń: krew, siniaki, pot, a raz nawet połamane palce. Niestety, nie udało mu się osiągnąć nic więcej oprócz zirytowania Aleca ciągłymi prośbami o runy uzdrawiające i, przy jednej pamiętnej okazji, niefortunnego podpalenia jednej z belek stropowych.
To Simon rzucił kiedyś uwagę, że jego współlokator codziennie medytuje. I to on powiedział, że wyrobienie sobie tego nawyku pomogło Jordanowi złagodzić wybuchy niekontrolowanego gniewu, które często są częścią procesu przemiany w wilkołaka. Stąd był już tylko jeden krok do propozycji Clary, że „Jace mógłby spróbować”, i tak oto znalazł się tutaj. Właśnie odbywał drugą sesję. Pierwsza zakończyła się tym, że niechcący wypalił ślad na drewnianej podłodze w mieszkaniu swojego guru, więc Jordan zasugerował, żeby przy następnej okazji przenieśli się na zewnątrz, by zapobiec dalszym szkodom.
– Żadnego zabijania – uciął Jordan. – Staramy się, żebyś odzyskał spokój. Krew, mordowanie, wojna wcale temu nie służą. Jest jeszcze coś, co lubisz?
– Broń – odparł Jace. – Lubię broń.
– Zaczynam myśleć, że mamy tutaj do czynienia z problematyczną osobistą filozofią.
Jace pochylił się, trzymając ręce płasko na trawie.
– Jestem wojownikiem – oświadczył. – Zostałem wychowany na wojownika. Nie miałem zabawek, tylko broń. Do piątego roku życia spałem z drewnianym mieczem. Moimi pierwszymi książkami były iluminowane średniowieczne demonologie, a pierwszymi piosenkami, których się nauczyłem, śpiewy do odstraszania demonów. Wiem, co przynosi mi spokój, i nie są to piaszczyste plaże ani ptaszki ćwierkające w dżungli. Chcę mieć broń w ręce i strategię zwycięstwa.
Jordan zmierzył go wzrokiem.
– Więc twierdzisz, że tym, co cię uspokaja, jest wojna.
Jace wstał i otrzepał dżinsy.
– Nareszcie zrozumiałeś.
Odwrócił się, gdy usłyszał szelest suchej trawy. Zobaczył, że spomiędzy dwóch drzew na polankę wychodzi Clary. Śmiała się, trzymając ręce w tylnych kieszeniach. Kilka kroków za nią szedł Simon.
Jace przyglądał się im przez chwilę. Czasami lubił patrzeć na ludzi, którzy nie wiedzieli, że są obserwowani. Pamiętał, jak po raz drugi ujrzał Clary w głównej sali Java Jones. Wtedy też śmiała się, gawędzac z Simonem. Pamiętał nieznane mu ukłucie zazdrości w piersi, wstrzymanie oddechu i cichą satysfakcję, kiedy zostawiła Simona i podeszła do niego, żeby porozmawiać.
Od tamtej pory co nieco się zmieniło. Gryząca zazdrość o Simona ustąpiła w nim miejsca niechętnemu szacunkowi dla jego nieustępliwości i odwagi. W końcu zaczął go uważać za przyjaciela, choć nigdy nie powiedział tego wprost. Teraz zobaczył, że Clary posyła mu całusa. Jej rude włosy spięte w kucyk podskakiwały. Była taka drobna. Delikatna jak lalka, myślał kiedyś, zanim się przekonał, jaka jest silna.
Ruszyła w stronę Jace’a i Jordana, a Simon wspiął się na skałę, na której siedzieli Lightwoodowie. Usadowił się obok Isabelle, a ona od razu nachyliła się i coś do niego powiedziała; czarna kurtyna włosów zasłoniła jej twarz.
Clary stanęła przed Jace’em i z uśmiechem zakołysała się na piętach.
– Jak idzie?
– Jordan każe mi myśleć o plaży – odparł Jace z posępną miną.
– Jest uparty – ostrzegła Clary, zwracając się do Jordana. – Tak naprawdę docenia twoje starania.
– Wcale nie – wtrącił Jace.
Jordan prychnął.
– Beze mnie skakałbyś po Madison Avenue, sypiąc iskrami ze wszystkich otworów. – Wstał i włożył zieloną kurtkę. – Twój chłopak jest szalony.
– Tak, ale gorący – odparła Clary. – I o to chodzi.
Jordan skrzywił się, ale dobrodusznie.
– Spadam – oznajmił. – Umówiłem się z Maią na mieście.
Zasalutował drwiąco i ruszył między drzewami cichym krokiem wilka, którego miał pod skórą. Jace odprowadził go wzrokiem. Niezwykli wybawcy, pomyślał. Sześć miesięcy wcześniej nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że będzie chodził na terapię behawioralną do wilkołaka.
W ciągu ostatnich miesięcy Jordan, Simon i Jace zawarli coś w rodzaju przyjaźni. Jace korzystał z ich mieszkania jako ucieczki od presji codzienności w Instytucie, od wszystkiego, co mu przypominało, że Clave nie jest gotowe do wojny z Sebastianem.
Erchomai. Słowo połaskotało jego umysł niczym dotknięcie piórkiem, przyprawiło go o dreszcz. Zobaczył skrzydło anioła, oderwane od ciała, leżące w sadzawce złotej krwi.
Nadchodzę.
***
– Co się stało? – spytała Clary.
Jace wyglądał, jakby znajdował się milion kilometrów dalej. Odkąd niebiański ogień wniknął w jego ciało, miał skłonność do popadania w zadumę. Clary odnosiła wrażenie, że to skutek uboczny tłumienia emocji. Poczuła lekkie ukłucie bólu. Kiedy poznała Jace’a, był tak opanowany, że tylko niewielka część jego prawdziwego ja wydostawała się na zewnątrz przez pęknięcia w jego zbroi, jak światło przez szczeliny w murze. Długo trwało burzenie tych murów obronnych. Teraz jednak ogień płynący w jego żyłach zmuszał go do stawiania ich na nowo, tłumienia uczuć dla bezpieczeństwa. Ale czy po raz drugi zdoła się otworzyć, kiedy płomień zgaśnie?
Otrząsnął się pod wpływem jej głosu i zamrugał. Zimowe słońce stojące wysoko na niebie wyostrzało rysy jego twarzy, podkreślało cienie pod oczami. Jace wziął głęboki oddech i sięg­nął po jej rękę.
– Masz rację – przyznał spokojnym, poważnym tonem, zarezerwowanym dla niej. – To pomaga... lekcje z Jordanem. Pomagają, i ja to doceniam.
– Wiem. – Clary dotknęła jego nadgarstka.
Skórę miał ciepłą. Wydawało się, że od czasu zetknięcia ze Wspaniałym temperatura jego ciała jest o kilka stopni wyższa od normalnej. Serce nadal wybijało znajomy, miarowy rytm, ale krew płynąca w żyłach tętniła pod jej dotykiem z energią ognia bliskiego wybuchu.
Wspięła się na palcach, żeby pocałować go w policzek, ale on się odwrócił, tak że ich usta się musnęły. Odkąd ogień zaczął śpiewać w jego krwi, nie odważyli się na nic więcej niż całowanie, a i nawet to robili ostrożnie. Jace lekko przesunął wargami po jej ustach, zacisnął dłoń na ramieniu. Przez chwilę stali ciało przy ciele, a Clary czuła pulsowanie i szum jego krwi. Gdy Jace przyciągnął ją do siebie bliżej, między nimi przeleciała sucha iskra, niczym wyładowanie elektryczne.
Jace odsunął się pośpiesznie. Zanim Clary zdążyła się odezwać, z pobliskich skał dobiegły oklaski. Simon, Isabelle i Alec machali do nich i wznosili okrzyki. Jace ukłonił się dwornie, a Clary, lekko zakłopotana, zatknęła kciuki za pasek dżinsów.
Jace westchnął.
– Dołączymy do naszych irytujących, wścibskich przyjaciół?
– Niestety, tylko takich mamy.
Clary trąciła go ramieniem i razem ruszyli w stronę skał. Simon i Isabelle siedzieli obok siebie i rozmawiali cicho. Alec trzymał się z boku i wpatrywał w ekran swojego telefonu.
Jace opadł na skałę obok swojego parabatai.
– Słyszałem, że jeśli człowiek dostatecznie długo się gapi, te rzeczy zaczynają dzwonić.
– Pisał do Magnusa – odezwała się Isabelle z dezaprobatą w głosie.
– Wcale nie – odruchowo zaprzeczył Alec.
– Owszem, tak – stwierdził Jace, zaglądając mu przez ramię. – I dzwonił. Widzę listę połączeń.
– Są jego urodziny – powiedział Alec, zamykając komórkę.
Ostatnio wyglądał na drobniejszego, niemal wychudzonego w znoszonym niebieskim pulowerze z dziurami na łokciach, z suchymi, pogryzionymi wargami. Pierwszy weekend po tym, jak Magnus z nim zerwał, Alec spędził odrętwiały ze smutku i niedowierzania. Tak naprawdę wszyscy byli zaskoczeni. Clary zawsze myślała, że Magnus kocha Aleca, szczerze go kocha. Najwyraźniej on też tak sądził.
– Nie chciałem, żeby myślał, że ja... że zapomniałem.
– Usychasz z tęsknoty – zauważył Jace.
Alec wzruszył ramionami.
– I patrzcie, kto to mówi. „Ach, kocham ją. Och, ale jest moją siostrą. Ach, dlaczego, dlaczego, dlaczego...”.
Jace cisnął w niego garść suchych liści. Alec zamilkł w pół słowa.
Isabelle parsknęła śmiechem.
– Wiesz, że on ma rację, Jace.
– Daj mi swój telefon – zażądał Jace, nie zważając na Isabelle. – No już, Alexandrze.
– To nie twoja sprawa – zaprotestował Alec, odsuwając telefon poza jego zasięg. – Po prostu o wszystkim zapomnij, okay?
– Nie jesz, nie śpisz, gapisz się w telefon, a ja mam zapomnieć?
W głosie Jace’go była zadziwiająco duża doza wzburzenia. Clary wiedziała, jak się martwił, że jego parabatai jest nieszczęśliwy, choć nie miała pewności, czy Alec o tym wie. W normalnych okolicznościach Jace zabiłby albo przynajmniej zagroził każdemu, kto skrzywdziłby Aleca. Tym razem sytuacja wyglądała inaczej. Jace lubił zwyciężać, ale nie można odnieść zwycięstwa nad złamanym sercem, nawet cudzym.
Jace pochylił się i wyrwał komórkę z ręki swojego parabatai. Alec zaprotestował i próbował ją odzyskać, ale przyjaciel odtrącił jego rękę i z wprawą przewinął wiadomości.
– „Magnusie, po prostu oddzwoń. Muszę wiedzieć, czy u ciebie wszystko w porządku...”. – Pokręcił głową. – W porządku? Nie, nie jest w porządku. – Zdecydowanym ruchem przełamał telefon na pół i rzucił na ziemię. – Proszę.
Alec z niedowierzaniem spojrzał na szczątki urządzenia.
– Zniszczyłeś mi telefon.
Jace wzruszył ramionami.
– Faceci nie pozwalają facetom wydzwaniać do innych facetów. Okay, źle to zabrzmiało. Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom dzwonić do ich byłych i rozłączać się. Poważnie. Musisz przestać.
Alec miał wściekłą minę.
– I dlatego właśnie zniszczyłeś moją nową komórkę? Dziękuję bardzo.
Jace uśmiechnął się pogodnie i wyciągnął na skale.
– Nie ma za co.
– Pomyśl o dobrych stronach – doradziła Isabelle. – Już nie będziesz dostawał wiadomości od mamy. Dzisiaj napisała do mnie sześć razy. W końcu wyłączyłam telefon. – Poklepała się po kieszeni.
– Czego od ciebie chce? – zainteresował się Simon.
– Ciągłych spotkań – odparła Isabelle. – I moich zeznań. Clave wciąż pragnie usłyszeć, co się wydarzyło, kiedy walczyliśmy z Sebastianem w Burren. Wszyscy musieliśmy zdawać relację z pięćdziesiąt razy. Jak Jace wchłonął niebiański ogień Wspaniałego. Jak wyglądali Mroczni Nocni Łowcy, Piekielny Kielich, broń, której używali. Runy, które mieli na sobie. W co byli ubrani, w co był ubrany Sebastian, w co pozostali... Coś jak seks przez telefon, tylko że nudne.
Simon wydał z siebie dziwny, zdławiony odgłos.
– Co naszym zdaniem zamierza Sebastian – dodał Alec. – Kiedy wróci. Co zrobi, kiedy wróci.
Clary oparła łokcie na kolanach.
– Zawsze dobrze wiedzieć, że Clave ma przemyślany i spójny plan działania.
– Oni nie chcą nam uwierzyć – stwierdził Jace, patrząc w niebo. – I to jest problem. Nieważne, ile razy opowiemy im, co widzieliśmy w Burren. Nieważne, ile razy powtórzymy, jak niebezpieczni są Mroczni. Oni nie chcą uwierzyć, że Nefilim naprawdę można zdeprawować. Że Nocni Łowcy mogą zabijać Nocnych Łowców.
Clary była przy tym, jak Sebastian stworzył pierwszych Mrocznych. Widziała pustkę w ich oczach, furię, z jaką wal­czyli. Przerażali ją.
– Oni już nie są Nocnymi Łowcami – powiedziała cicho. – Już nie są ludźmi.
– Trudno uwierzyć, jeśli się tego nie widziało – zauważył Alec. – Sebastian ma ich nie tak wielu. To mała armia, w dodatku rozproszona... więc nie chcą uwierzyć, że on jest prawdziwym zagrożeniem. A jeśli stanowi zagrożenie, wolą sądzić, że bardziej dla nas, dla Nowego Jorku, niż dla wszystkich Nocnych Łowców.
– Nie mylą się, że jeśli Sebastianowi na czymś zależy, to na Clary – dodał Jace, a ona poczuła zimny dreszcz przebiegający po plecach, mieszaninę odrazy i lęku. – On tak naprawdę nie ma uczuć. Ale gdyby miał, to tylko dla niej. Poza tym czuje coś do Jocelyn. Nienawiść. – Umilkł zamyślony. – Nie sądzę jednak, żeby zaatakował bezpośrednio tutaj. To zbyt... oczywiste.
– Mam nadzieję, że powiedziałeś to Clave – odezwał się
Simon.
– Tysiąc razy – odparł Jace. – Nie wydaje mi się, żeby mieli w szczególnym poważaniu moje opinie.
Clary spojrzała na swoje ręce. Była przesłuchiwana przez Clave, tak jak reszta z nich. Udzieliła odpowiedzi na wszystkie pytania. Nadal jednak o pewnych rzeczach związanych z Sebastianem nikomu nie mówiła. O tym, co od niej chciał.
Niewiele śniła od powrotu z Burren, ale kiedy miewała koszmary, dotyczyły one jej brata.
– To tak, jakby walczyć z duchem – zauważył Jace. – Nie mogą go wytropić ani znaleźć Nocnych Łowców, których on zmienił.
– Robią, co mogą – powiedział Alec. – Wzmacniają ochronę wokół Idrisu i Alicante. Wysłali dziesiątki ekspertów na Wyspę Wrangla.
Wyspa Wrangla była siedliskiem wszystkich czarów chroniących glob, a w szczególności Idris, przed demoniczną inwazją. Sieć nie była szczelna, więc demony i tak się przez nią przedostawały, ale Clary mogła sobie tylko wyobrażać, jak wyglądałaby sytuacja, gdyby ochrona w ogóle nie istniała.
– Słyszałam, jak mama mówiła, że czarownicy ze Spiralnego Labiryntu szukają sposobu, żeby odwrócić skutki działania Piekielnego Kielicha – odezwała się Isabelle. – Oczywiście byłoby łatwiej, gdyby mieli ciała do przebadania...
Umikła nagle. Clary wiedziała dlaczego. Ciała Mrocznych Nocnych Łowców zabitych w Burren przeniesiono do Miasta Kości, ale Cisi Bracia nie mieli okazji ich zbadać. Po jednej nocy trupy wyglądały, jakby liczyły sobie co najmniej dziesięć lat. Pozostało jedynie je spalić.
– A Żelazne Siostry masowo produkują broń. – Isabelle odzyskała głos. – Dostajemy tysiące serafickich noży, mieczy, czakramów i mnóstwo innych rzeczy zahartowanych w niebiańskim ogniu.
Spojrzała na Jace’ego. Tuż po bitwie w Burren, kiedy ogień szalał w jego żyłach tak mocno, że Jace czasami krzyczał z bólu, Cisi Bracia wciąż go badali i próbowali różnych sposobów, żeby wyciągnąć z niego ogień albo chociaż go przygasić: lodu, płomieni, błogosławionego metalu, zimnego żelaza.
Nie znaleźli żadnej metody. Ogień, kiedyś uwięziony w mieczu, nie kwapił się do tego, żeby opuścić ciało Jace’a i zamieszkać w kimś albo w czymś innym. Brat Zachariasz powiedział Clary, że w początkach swojego istnienia Nefilim próbowali zamknąć niebiański ogień w broni, której można by użyć przeciwko demonom. Gdy im się to nie udało, wybrali serafickie noże. Teraz Cisi Bracia znowu się poddali. Ogień Wspaniałego ukrył się w żyłach Jace’a zwinięty jak wąż i jedyne, na co można było liczyć, to panować nad nim tak, żeby go nie zniszczył.
Ciszę zmącił głośny sygnał przychodzącej wiadomości. Isabelle jednak włączyła telefon.
– Mama mówi, żeby wracać do Instytutu – oznajmiła. – Jest jakaś narada. Musimy na niej być. – Podniosła się ze skały i otrzepała suknię. Spojrzała na Simona. – Zaprosiłabym cię, ale sam wiesz, że masz zakaz wstępu, bo jesteś nieumarły, i w ogóle.
– Pamiętam.
Clary wstała i wyciągnęła rękę do Jace’a.
– Simon i ja idziemy na świąteczne zakupy – poinformowała wszystkich. – I nikt z was nie może iść z nami, bo musimy kupić wam prezenty.
Alec zrobił przerażoną minę.
– O, Boże! Czy to znaczy, że ja też muszę wam coś kupić?
Clary pokręciła głową.
– Nocni Łowcy nie obchodzą... no wiesz, Bożego Narodzenia?
Nagle przypomniał jej się dość niefortunny Dzień Dziękczynienia u Luke’a, kiedy to Jace, poproszony o pokrojenie indyka, zabrał się do tego mieczem, tak że zostały z niego strzępy.
– Wymieniamy się prezentami, świętujemy zmianę pór roku – powiedziała Isabelle. – Kiedyś były zimowe obchody dnia, kiedy Jonathan Nocny Łowca otrzymał Dary Anioła. Myślę, że Nocnych Łowców denerwowało, że są wykluczeni ze wszystkich świąt Przyziemnych, dlatego większość Instytutów urządza teraz przyjęcia gwiazdkowe. Słynne jest londyńskie. – Wzruszyła ramionami. – W tym roku raczej go nie urządzimy.
– Aha. – Clary poczuła się okropnie. Oczywiście, że po stracie Maksa nie mieli ochoty świętować. – Cóż, przynajmniej kupimy wam prezenty. Nie musi być żadnego przyjęcia ani niczego w tym rodzaju.
– Właśnie. – Simon nagle złapał się za głowę. – Muszę jeszcze kupić prezenty chanukowe. Tego wymaga żydowskie prawo. Bóg Żydów to gniewny Bóg. I bardzo lubi podarunki.
Clary posłała mu uśmiech. Ostatnio coraz łatwiej przychodziło mu wymawianie imienia Boga.
Jace westchnął i pocałował Clary. Nawet szybkie pożegnalne muśnięcie skroni ustami przyprawiło ją o dreszcz. Zaczynało jej doskwierać, że nie mogła normalnie go pocałować. Zapewniała Jace’a, że to nie ma znaczenia i że będzie go kochała, nawet gdyby nie mogła go dotknąć nigdy więcej, ale brakowało jej fizycznej bliskości i poczucia, że do siebie pasują.
– Do zobaczenia – rzucił Jace. – Wrócę z Alekiem i Izzy...
– Nie – nieoczekiwanie zaprotestowała Isabelle. – Zniszczyłeś telefon Alecowi. Prawda, że wszyscy od tygodni chcieliśmy to zrobić...
– Isabelle – przerwał jej brat.
– Ale on jest twoim parabatai, a tylko ty jeszcze nie spotkałeś się z Magnusem. Idź i z nim porozmawiaj.
– Co mam mu powiedzieć? – spytał Jace. – Nie da się nikogo przekonać, żeby z kimś nie zrywał... – Widząc minę Aleca, dodał pośpiesznie: – A może się da. Kto to wie? Spróbuję.
– Dzięki. – Alec klepnął Jace’a w ramię. – Słyszałem, że potrafisz być czarujący, jeśli chcesz.
– Ja słyszałem to samo – skwitował Jace i zaczął biec tyłem.
Nawet to robił z wdziękiem, stwierdziła Clary posępnie. I seksownie. Uniosła rękę w niepewnym pożegnalnym geście.
– Do zobaczenia! – zawołała.
Jeśli do tego czasu nie umrę z frustracji.
***
Frayowie nigdy nie byli religijną rodziną, ale Clary uwielbiała Fifth Avenue w okresie świąt Bożego Narodzenia. Powietrze pachniało pieczonymi kasztanami, wystawy sklepowe mieniły się srebrem, błękitem, zielenią i czerwienią. Tego roku do każdej latarni przyczepiono grube kryształowe płatki śniegu, w których teraz odbijało się zimowe słońce. Nie wspominając o ogromnej choince w Rockefeller Center. Rzucała na nich cień, kiedy oboje z Simonem opierali się o bandę lodowiska i patrzyli, jak turyści przewracają się, próbując utrzymać równowagę na lodzie.
Clary trzymała w ręce kubek gorącej czekolady, której ciepło rozpływało się po jej ciele. Czuła się prawie normalnie. Spacer Piątą Aleją, oglądanie wystaw i choinki, to była zimowa tradycja, jak Simon i ona sięgali pamięcią.
– Zupełnie jak kiedyś, prawda? – rzucił, jakby czytał w jej myślach.
Clary zerknęła na niego z ukosa. Miał na sobie czarny płaszcz i szal, który podkreślał bladość jego skóry. Cienie pod oczami świadczyły, że ostatnio nie pił krwi. Wyglądał na to, kim był: na głodnego, zmęczonego wampira.
Cóż, prawie jak kiedyś, pomyślała.
– Teraz jest więcej ludzi, którym trzeba kupić prezenty – zauważyła. – Poza tym, to zawsze trauma wybierać pierwszy gwiazdkowy prezent, kiedy zaczynasz się z kimś spotykać.
– Co kupić Nocnemu Łowcy, który ma wszystko. – Simon uśmiechnął się szeroko.
– Jace przede wszystkim lubi broń – stwierdziła Clary. – Książki też, ale w Instytucie mają ogromną bibliotekę. Lubi muzykę klasyczną... – Rozpromieniła się. Choć jego zespół był okropny i wciąż zmieniał nazwę, obecnie na Śmiertelny Suflet, jej przyjaciel miał doświadczenie jako muzyk. – Co dałbyś komuś, kto lubi grać na pianinie?
– Pianino.
– Simon!
– Naprawdę duży metronom, który mógłby również posłużyć jako broń?
Clary westchnęła z irytacją.
– Nuty – jeszcze raz spróbował Simon. – Rachmaninow to trudna rzecz, ale Jace lubi wyzwania.
– Dobry pomysł. Sprawdzę, czy jest gdzieś w okolicy sklep muzyczny. – Clary dopiła czekoladę, wrzuciła kubek do kosza i wyjęła komórkę. – A ty? Co zamierzasz dać Isabelle?
– Kompletnie nie mam pojęcia.
Ruszyli w stronę alei, którą sunął nieprzerwany strumień pieszych gapiących się na wystawy.
– Och, daj spokój. Isabelle to łatwizna.
– Uważaj, mówisz o mojej dziewczynie. Chyba. Nie jestem pewien. Jeszcze tego nie omówiliśmy. Znaczy się, związku.
– Naprawdę musisz to zrobić, Simonie.
– Co?
– Określić wzajemne relacje. ZR, zasady randkowania. Co was łączy, do czego wszystko zmierza. Jesteście chłopakiem i dziewczyną, tylko się bawicie, „to skomplikowane” czy co? Kiedy ona chce powiedzieć rodzicom? Czy możecie spotykać się z innymi?
Simon zbladł.
– Poważnie?
– Poważnie. A tymczasem... perfumy! – Clary chwyciła Simona za tył płaszcza i pociągnęła go do drogerii. Była ogromna, pełna rzędów lśniących słoiczków. – Coś wyjątkowego. – Skierowała się do działu z zapachami. – Isabelle nie chce pachnieć jak wszyscy wokoło, tylko figami albo wetiwerią, albo...
– Figami? Figi mają zapach? – Simon był coraz bardziej przerażony.
Clary już miała się roześmiać, kiedy zabrzęczał jej telefon. Matka.
„Gdzie jesteś?”.
Clary przewróciła oczami i odpisała. Jocelyn nadal się niepokoiła, kiedy sądziła, że córka jest z Jace’em. Choć, jak wykazała jej Clary, Jace był prawdopodobnie najbezpieczniejszym chłopakiem na świecie, bo po pierwsze, nie powinien się denerwować, po drugie, czynić seksualnych zakusów, po trzecie, robić rzeczy, które mogły spowodować wyrzut adrenaliny.
Z drugiej strony, kiedyś był opętany. Obie widziały, jak stał bezczynnie i pozwolił, żeby Sebastian zagroził Luke’owi. Clary nadal nie rozmawiała z matką o tym, co przeżyła, kiedy dzieliła mieszkanie z Jace’em i Sebastianem przez tę krótką chwilę spędzoną poza czasem, mieszaninę snu i koszmaru. Do tej pory nie zdradziła matce, że Jace kogoś zabił. Były rzeczy, o których Jocelyn nie musiała wiedzieć, rzeczy, o których ona sama nie chciała myśleć.
– W tym sklepie jest mnóstwo towarów, które chyba spodobałyby się Magnusowi – stwierdził Simon, biorąc do ręki szklaną butelkę brokatowego olejku do ciała. – Czy kupowanie prezentu komuś, kto zerwał z twoim przyjacielem, łamie jakieś zasady?
– To chyba zależy. Jestes bliżej z Magnusem czy z Alekiem?
– Alec pamięta moje imię – odparł Simon i odstawił butelkę na półkę. – I bardzo mi przykro z jego powodu. Rozumiem Magnusa, ale Alec jest teraz wrakiem. Uważam, że gdy ktoś kocha, powinien ci wybaczyć, jeśli naprawdę żałujesz.
– Sądzę, że to zależy od tego, co zrobiłeś – sprzeciwiła się Clary. – Nie mam na myśli Aleca, tylko tak ogólnie. – I dodała pośpiesznie: – Isabelle na pewno wybaczyłaby ci wszystko.
Simon zrobił powątpiewającą minę.
– Nie ruszaj się. – Clary przesunęła jakimś flakonikiem obok jego głowy. – Za trzy minuty powącham twoją szyję.
– Długo czekałaś na swój ruch, Fray, tyle mogę ci powiedzieć.
Clary nie siliła się na dowcipną ripostę. Myślała o słowach Simona, wspominając inny głos, twarz i oczy. Sebastiana siedzącego naprzeciwko niej przy stoliku w Paryżu. „Myślisz, że potrafisz mi wybaczyć? To znaczy, czy uważasz, że wybaczenie jest możliwe dla kogoś takiego jak ja?”.
– Są rzeczy, których nie da się wybaczyć – oświadczyła w końcu. – Ja nigdy nie wybaczę Sebastianowi.
– Nie kochasz go.
– Nie, ale jest moim bratem. Gdyby sytuacja wyglądała ina­czej... – Ale tak nie jest. Clary odepchnęła od siebie tę myśl, nachyliła się do Simona i wciągnęła powietrze nosem. – Pachniesz figami i morelami.
– Naprawdę uważasz, że Isabelle chce pachnieć suszonymi owocami?
– Może nie. – Clary sięgnęła po następny flakonik. – Więc co zamierzasz zrobić?
– Kiedy?
Clary przestała zastanawiać się nad tym, jak bardzo tuberoza różni się od zwykłej róży, podniosła wzrok i zobaczyła, że Simon patrzy na nią ze zdziwieniem.
– No, przecież nie możesz wiecznie mieszkać u Jordana, prawda? Jest college...
– Ty nie idziesz do college’u – zauważył Simon.
– Nie, ale ja jestem Nocną Łowczynią. Kończymy osiemnaście lat i nadal się uczymy, wysyłają nas do innych Instytutów... to są nasze studia.
– Nie podoba mi się myśl o wyjeździe. – Simon wepchnął ręce w kieszenie płaszcza. – Nie mogę iść do college’u. Matka nie zamierza za mnie płacić, a ja nie mogę wziąć pożyczki studenckiej. Oficjalnie jestem martwy. Poza tym, ile czasu minie, kiedy w szkole zauważą, że oni się starzeją, a ja nie? Szesnastolatek nie wygląda jak student starszego roku. Nie wiem, czy zwróciłaś na to uwagę.
Clary odstawiła perfumy.
– Simon...
– Może powinienem coś kupić mamie – rzucił z goryczą w głosie. – Co najlepiej oddałoby życzenia: „Dziękuję, że wyrzuciłaś mnie z domu i udajesz, że nie żyję”?
– Orchidee?
Simonowi minął nastrój do żartów.
– Chyba jednak nie jest jak kiedyś – stwierdził. – Zwykle kupowałem ci ołówki i przybory do rysowania, ale ty już nie rysujesz, prawda? Tylko stelą. Ty nie rysujesz, a ja nie oddycham. Inaczej niż w zeszłym roku.
– Może powinieneś porozmawiać z Raphaelem – podsunęła Clary.
– Z Raphaelem?
– On wie, jak żyją wampiry – wyjaśniła Clary. – Jak zarabiają na życie, jak zdobywają pieniądze, skąd mają mieszkania... on wie takie rzeczy. Mógłby ci pomóc.
– Mógłby, ale tego nie zrobi – rzekł Simon z marsową miną. – Nie miałem wieści o grupie z Dumort, odkąd Maureen przejęła władzę po Camille. Wiem, że Raphael jest jej zastępcą. Na pewno sądzą, że nadal noszę Znak Kaina. Inaczej już dawno kogoś by za mną wysłali. To tylko kwestia czasu.
– Wcale nie. Wiedzą, że nie wolno im cię tknąć, bo inaczej będzie wojna z Clave. Instytut wyraził się jasno. Jesteś chroniony.
– Żadne z nas nie jest chronione.
Zanim Clary zdążyła odpowiedzieć, usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Zaskoczona, obejrzała się i zobaczyła, że jej matka toruje sobie drogę przez tłum kupujących. Przez okno zobaczyła Luke’a, czekającego na chodniku. We flanelowej koszuli wyglądał nie na miejscu wśród stylowych nowojorczyków.
Jocelyn przedarła się do nich przez tłum i objęła córkę. Zakłopotana Clary spojrzała ponad ramieniem matki na przyjaciela. Simon wzruszył ramionami. W końcu Jocelyn cofnęła się o krok.
– Tak się martwiłam, że coś się stało...
– W Sephorze? – zdziwiła się Clary.
Jocelyn zmarszczyła czoło.
– Nie słyszałaś? Myślałam, że Jace już przysłał ci wiadomość.
Clary poczuła nagły chłód w żyłach, jakby napiła się lodowatej wody.
– Nie. Ja... Co się dzieje?
– Przykro mi, Simonie, ale Clary i ja musimy natychmiast iść do Instytutu – oznajmiła Jocelyn.
***
Niewiele się zmieniło u Magnusa od czasu, kiedy Jace był u niego po raz pierwszy. Teraz użył runu otwarcia, żeby wejść frontowymi drzwiami do małego holu z pojedynczą żółtą żarówką. Wszedł na górę, pokonując po dwa stopnie naraz, i zadzwonił do mieszkania Bane’a. Uznał, że to bezpieczniejsze niż zastosowanie kolejnego runu. Gospodarz mógł, na przykład, grać nago w gry wideo albo... robić praktycznie wszystko. Kto wie, czym zajmują się czarownicy w wolnym czasie?
Jace ponownie wcisnął przycisk, tym razem mocniej. Po dwóch kolejnych długich dzwonkach Magnus w końcu otworzył drzwi, wyraźnie wściekły. Miał na sobie czarny jedwabny szlafrok narzucony na białą koszulę i tweedowe spodnie. Jego ciemne włosy były zmierzwione, stopy bose, na szczęce cień zarostu.
– Co tu robisz? – burknął.
– No, no – mruknął Jace. – Niezbyt zachęcające powitanie.
– Bo nie jesteś mile widziany.
Jace uniósł brwi.
– Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
– Nie. Ty jesteś przyjacielem Aleca. Alec był moim chłopakiem, więc musiałem cię tolerować. Teraz on nie już jest moim chłopakiem, więc nie muszę cię znosić. Najwyraźniej żadne z was tego nie rozumie. Jesteś... czwarty?... który zawraca mi głowę. – Magnus zaczął odliczać na palcach. – Clary. Isabelle. Simon...
– Simon tu był?
– Jesteś zaskoczony.
– Nie sądziłem, że aż tak go obchodzi twój związek z Alekiem.
– Nie ma żadnego mojego związku z Alekiem – oświadczył Magnus stanowczo, ale Jace już przepchnął się obok niego do salonu i rozejrzał się z ciekawością.
W mieszkaniu Magnusa lubił między innymi to, że rzadko wyglądało dwa razy tak samo. Czasami jak duży nowoczesny loft, czasami jak francuski burdel, kiedy indziej wiktoriańska jaskinia opium albo wnętrze statku kosmicznego. Teraz jednak było zabałaganione i ciemne. Na stoliku do kawy walały się puste pudełka po chińskim jedzeniu. Na szmaciaku leżał Prezes Miau ze wszystkimi nogami sterczącymi w górę. Jak martwy jeleń.
– Cuchnie tu złamanym sercem – skomentował Jace.
– To chińskie żarcie. – Magnus rzucił się na kanapę i wyciągnął przed siebie długie nogi. – No dalej, miejmy to za sobą. Mów.
– Uważam, że powinieneś zejść się z Alekiem – oświadczył Jace.
Magnus przewrócił oczami i spojrzał w sufit.
– A to dlaczego?
– Bo on jest nieszczęśliwy – odparł Jace. – I żałuje. Żałuje tego, co zrobił. Nie zrobi tego więcej.
– Aha, więc nie będzie więcej knuł za moimi plecami z moją byłą, żeby skrócić mi życie? Bardzo szlachetne z jego strony.
– Magnusie...
– Poza tym, Camille nie żyje. On nie może zrobić tego
znowu.
– Wiesz, co mam na myśli. Nie okłamie cię więcej, nie będzie niczego ukrywał, czy o co tam właściwie się na niego gniewasz. – Opadł na skórzany fotel i uniósł brew. – No więc?
Magnus położył się na boku.
– A co cię obchodzi, że Alec jest nieszczęśliwy?
– Co mnie obchodzi? – powtórzył Jace tak głośno, że Prezes Miau usiadł gwałtownie. – Oczywiście, że Alec mnie obchodzi. Jest moim najlepszym przyjacielem, parabatai. I jest nieszczęśliwy. Ty też, sądząc po różnych rzeczach. Wszędzie pojemniki po jedzeniu na wynos, nie sprzątasz tu w ogóle, kot wygląda na martwego...
– Nie jest martwy.
– Obchodzi mnie Alec – powtórzył Jace, przeszywając Mag­nusa wzrokiem. – Zależy mi na nim bardziej niż na sobie samym.
– Nie pomyślałeś nigdy, że ta cała sprawa z parabatai jest trochę okrutna? – Magnus zdrapał odrobinę lakieru z paznokci. – Można wybrać sobie parabatai, ale zerwać z nim już nie. Nawet jeśli zwróci się przeciwko tobie. Spójrz na Luke’a i Valentine’a. Poza tym, choć twój parabatai jest pod pewnym względami najbliższą ci osobą na świecie, nie możesz się w nim zakochać. Jeśli umrze, jakaś część ciebie umiera razem z nim.
– Skąd tyle wiesz o parabatai?
– Znam Nocnych Łowców – odparł Magnus, klepiąc kanapę obok siebie. Prezes Miau wskoczył na poduszki i trącił go łebkiem. Czarownik zanurzył długie palce w jego sierści. – Od dawna. Jesteście dziwnymi istotami. Z jednej strony cała ta wrażliwa szlachetność i człowieczeństwo, z drugiej bezmyślny ogień aniołów. – Popatrzył na Jace’a. – Zwłaszcza ty, Herondale, bo masz ten ogień we krwi.
– Miałeś już kiedyś przyjaciół Nocnych Łowców?
– Przyjaciół? – powtórzył Magnus. – A co to właściwie znaczy?
– Wiedziałbyś, gdybyś miał – skwitował Jace. – Masz przyjaciół? To znaczy, oprócz ludzi, którzy przychodzą na twoje przyjęcia. Większość ludzi się ciebie boi, są ci coś winni, kiedyś z nimi spałeś, ale przyjaciele... nie sądzę, żebyś miał ich wielu.
– To coś nowego – powiedział Magnus. – Żadne z waszej grupki nie próbowało mnie obrazić.
– Ale działa?
– Jeśli masz na myśli to, że nagle poczuję się zmuszony zejść z Alekiem, to nie. Nabrałem dziwnego upodobania do pizzy, ale może jedno z drugim nie ma związku.
– Alec mówił, że tak robisz. Żartami zbywasz pytania dotyczące ciebie.
Magnus zmrużył oczy.
– Tylko ja tak robię?
– Właśnie. Słyszysz to od kogoś, kto wie, o czym mówi. Nienawidzisz rozmawiać o sobie i wolisz wkurzać ludzi niż budzić w nich współczucie. Ile masz lat, Magnusie? Poproszę o prawdziwą odpowiedź.
Czarownik milczał.
– Jak mieli na imię twoi rodzice? Jak nazywał się twój ojciec?
Magnus spiorunował go złotozielonymi oczami.
– Gdybym chciał kłamać, leżąc na kozetce, i skarżyć się komuś na rodziców, zatrudniłbym psychiatrę.
– Moje usługi są darmowe.
– Tak słyszałem.
Jace uśmiechnął się szeroko i zsunął niżej w fotelu. Wziął z otomany poduszkę z wzorem flagi i położył ją sobie pod głowę.
– Nigdzie nie muszę iść. Mogę tu siedzieć cały dzień.
– Świetnie – rzucił Magnus. – Utnę sobie drzemkę.
Sięgnął po koc leżący na podłodze. W tym momencie zabrzęczała komórka. Magnus znieruchomiał w pół ruchu, obserwując, jak Jace wyjmuje ją z kieszeni i otwiera klapkę.
To była Isabelle.
– Jace?
– Tak. Jestem u Magnusa. Chyba robię postępy. O co chodzi?
– Wracaj – powiedziała Isabelle.
Jace usiadł prosto, poduszka spadła na podłogę. W głosie Izzy dźwięczały ostre tony, jak w źle nastrojonym pianinie.
– Do Instytutu. Natychmiast, Jace.
– Ale o co chodzi? Co się stało?
Zobaczył, że Magnus wstaje, koc wypada mu z ręki.
– Sebastian – rzuciła krótko Isabelle.
Jace zamknął oczy. Zobaczył złotą krew i białe pióra rozsypane na marmurowej posadzce. Przypomniał sobie mieszkanie, nóż w swoich rękach, świat u stóp, uścisk Sebastiana na nadgarstku, jego bezdenne, czarne oczy patrzące na niego z mrocznym rozbawieniem. W uszach słyszał szum.
– Co się dzieje? – Głos Magnusa wdarł się w jego myśli. Jace uświadomił sobie, że już stoi przy drzwiach, z telefonem z powrotem w kieszeni. Czarownik patrzył na niego z surową miną. – Chodzi o Aleca? Nic mu nie jest?
– A co cię to obchodzi? – rzucił Jace.
Bane drgnął. Jace chyba jeszcze nigdy nie widział, żeby Magnus się wzdrygnął. Tylko ta jedna rzecz powstrzymała go przed trzaśnięciem drzwiami, kiedy wychodził.
***
W holu Instytutu Clary zobaczyła dziesiątki nieznajomych płaszczy i kurtek. Czuła napięcie w ramionach, kiedy rozpinała swój wełniany płaszcz i wieszała go na jednym z haków wbitych w ścianę.
– Maryse nie powiedziała, o co chodzi? – Głos drżał jej ze zdenerwowania.
Jocelyn odwinęła długi szary szal i ledwo spojrzała na Luke’a, który go od niej odebrał i powiesił na haku. Jej wzrok skakał po całym pokoju, od windy po łukowaty sufit i wyblakłe murale przedstawiające ludzi i anioły.
Luke pokręcił głową.
– Tylko to, że był atak na Clave i że musimy przyjść jak najszybciej.
– Martwi mnie to „my”. – Jocelyn zebrała włosy w węzeł z tyłu głowy. – Od lat nie byłam w Instytucie. Dlaczego mnie tu wzywają?
Luke ścisnął ją za ramiona, dodając otuchy. Clary wiedziała, czego boi się jej matka, czego wszyscy się boją. Jedynym powodem, dla którego Clave mogło wzywać Jocelyn, były wieści o jej synu.
– Maryse powiedziała, że będą w bibliotece – dodała Jocelyn.
Clary ruszyła przodem. Słyszała za sobą ich głosy i ciche kroki, Luke’a wolniejsze niż kiedyś. Jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po tym, jak omal nie został zabity w listopadzie.
Wiesz, dlaczego tutaj jesteś, prawda? – szeptał cichy głos w jej głowie. Wiedziała, że nie ma go tam naprawdę, ale to nie pomagało. Nie widziała brata od bitwy w Burren, ale nosiła go w jakimś zakamarku umysłu, nieproszonego, natarczywego ducha. Z mojego powodu. Cały czas wiedzieliście, że nie odszedłem na zawsze. Mówiłem wam, co się stanie. Przeliterowałem.
Erchomai.
Nadchodzę.
Dotarli do biblioteki. Jej drzwi były uchylone, z wnętrza wylewał się gwar głosów. Jocelyn zatrzymała się na chwilę, z napięciem malującym się na twarzy.
Clary położyła rękę na gałce.
– Jesteś gotowa?
Aż do tej chwili nie zauważyła, że matka ma na sobie czarne dżinsy, buty za kostkę i czarny golf. Jakby odruchowo wybrała rzeczy najbardziej przypominające strój bojowy.
Jocelyn skinęła głową.
Ktoś odsunął wszystkie meble na bok, tworząc dużą wolną przestrzeń pośrodku biblioteki. Na mozaice z Aniołem postawiono masywny stół, solidny blok marmuru oparty na dwóch klęczących kamiennych aniołach. Wokół niego siedziało Konklawe. Niektórych członków, jak Kadira i Maryse, Clary znała. Innych tylko z widzenia. Maryse stała za stolem i wymieniała nazwy miast, odliczając na palcach:
– Berlin, nikt nie przeżył. Bangkok, nikt nie przeżył. Moskwa, nikt nie przeżył. Los Angeles...
– Los Angeles? – przerwała jej Jocelyn. – Tam byli Blackthornowie. Czy oni...
Maryse wyglądała na zaskoczoną jej obecnością. Popatrzyła na Luke’a i Clary. Była wyraźnie zmęczona i przybita, włosy miała gładko zaczesane do tyłu, na rękawie żakietu szytego na miarę widniała plama – czerwonego wina czy krwi?
– Tam niektórzy ocaleli. Dzieci. Są teraz w Idrisie.
– Helen – powiedział Alec.
Clary przypomniała sobie dziewczynę, która walczyła razem z nimi w Burren. Potem widziała ją w nawie Instytutu, z ciemnowłosym chłopcem, który trzymał ją za rękę. „Mój brat
Julian”.
– Dziewczyna Aline – wypaliła Clary i zobaczyła, że Clave patrzy na nią ze słabo maskowaną wrogością. Zawsze tak się wobec niej zachowywali. Jakby nie widzieli w niej zwyczajnej dziewczyny, tylko córkę Valentine’a. – Nic jej się nie stało?
– Jest w Idrisie z Aline – odparła Maryse. – Jej młodsi bracia i siostry przeżyli, choć zdaje się, że wynikła jakaś historia z najstarszym bratem Markiem.
– Historia? – odezwał się Luke? – Co właściwie się dzieje, Maryse?
– Chyba nie poznamy całej prawdy, póki nie dotrzemy do Idrisu – odparła Maryse, przygładzając włosy. – Wiadomo tylko, że nastąpiły ataki, kilka w ciągu dwóch nocy, na sześć Instytutów. Nie jesteśmy pewni, jak się do nich wdarto, ale wiemy...
– Sebastian – przerwała jej Jocelyn. Trzymała ręce w kieszeniach spodni. Clary podejrzewała, że na zewnątrz byłyby zaciśnięte w pięści. – Przejdź do rzeczy, Maryse. Mój syn. Wezwałabyś mnie tutaj, gdyby to nie on stał za tymi atakami?
Patrzyła Maryse prosto w oczy, a Clary zastanawiała się, czy podobnie było, kiedy obie należały do Kręgu i ich osobowości ścierały się ze sobą, aż leciały iskry.
Zanim Maryse zdążyła odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do biblioteki wszedł Jace. Był zarumieniony od chłodu, z gołą głową, jasnymi włosami potarganymi przez wiatr. Nie miał rękawiczek. Dłonie, pokryte nowymi Znakami i bliznami po starych, poczerwieniały z zimna. Gdy zobaczył Clary, posłał jej szybki uśmiech i usiadł na krześle opartym o ścianę. Luke jak zwykle wziął się za łagodzenie sytuacji.
– Czy Sebastian jest za to odpowiedzialny? – spytał.
Maryse odetchnęła głęboko.
– Tak. I miał ze sobą Mrocznych.
– Oczywiście, że to Sebastian. – Isabelle, która do tej pory wpatrywała się w stół, teraz uniosła głowę. Jej twarz była maską nienawiści i gniewu. – Zapowiedział, że przyjdzie. I przyszedł.
Maryse westchnęła.
– Przypuszczaliśmy, że zaatakuje Idris, a nie Instytuty. Na to wskazywały dane wywiadowcze.
– Więc zrobił to, czego się nie spodziewaliście – skwitował Jace. – On zawsze robi to, czego nie oczekujecie. Może Clave powinno planować właśnie w ten sposób. Mówiłem wam, że on chce zdobyć więcej żołnierzy.
– Jace, nie pomagasz – skarciła go Maryse.
– Wcale nie próbowałem.
– Można by sądzić, że najpierw zaatakuje tutaj – zabrał głos Alec. – Zważywszy na to, co Jace wcześniej mówił. Wszystko, co Sebastian kocha albo czego nienawidzi, jest tutaj.
– On nikogo nie kocha – wyrzuciła z siebie Jocelyn.
– Mamo, przestań – powiedziała Clary. Jej serce dudniło. Jednocześnie czuła dziwną ulgę. Tyle czekania, aż Sebastian się pojawi, i oto wrócił. Skończyło się czekanie. Teraz miała się zacząć wojna. – Co zrobimy? Umocnimy Instytut? Ukryjemy się?
– Niech zgadnę. – Głos Jace’a ociekał sarkazmem. – Clave zwołało Radę. Czyli będzie kolejne zebranie.
– Clave ogłosiło natychmiastową ewakuację – oznajmiła Maryse. Wszyscy zaniemówili, nawet Jace. – Wszystkie Instytuty mają zostać opuszczone. Wszystkie Konklawe muszą wrócić do Alicante. Czary wokół Idrisu zostaną podwojone. Jutro nikt nie będzie mógł wejść ani wyjść.
Isabelle przełknęła ślinę.
– Kiedy opuszczamy Nowy Jork?
Maryse się wyprostowała. Odzyskała trochę swojej zwykłej władczości, zacisnęła zęby w wyrazie determinacji.
– Idźcie i spakujcie się – rozkazała. – Ruszamy dziś w nocy.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz