piątek, 30 maja 2014

Samotnie - John Crowley

Tytuł: Samotnie (org. The Solitudes)
Autor: John Crowley
Seria: Aegipt, #1
Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: 28 października 2008 r. (premiera: marzec 1987 jak Aegypt)
Ilość stron: 541 

Oczekiwanie na umówione spotkanie i bliskość księgarni z tanimi książkami to wybitnie złe połączenie - o czym wie każdy bibliofil.Jakiś czas temu nadarzyła mi się sposobność zakupienia trylogii Aegipt pióra Johna Crowleya, jednego z "najważniejszych i literacko najciekawszych współczesnych prozaików amerykańskich" [Solaris 2008, okładka]. Jak mogłam nie kupić?

Pierce Moffet, którego możemy uznać za głównego bohatera Samotni, zaczyna nowy etap w swoim życiu, zmierza na rozmowę kwalifikacyjną na uniwersytecie. Złośliwością losu autobus psuje się po drodze, ale w miejscu swojego nieszczęścia Moffet spotyka swojego byłego studenta i przyjaciela, Spofforda. Spędzają ze sobą kilka dni, ale Pierce'a ciągnie do wielkiego miasta, do pracy wykładowcy. Po pewnym czasie mężczyzna ze zdumieniem odkrywa, że nie potrafi czerpać przyjemności z wykonywanego zawodu, postanawia wrócić do sielskiej wioski, do Spofforda oraz uroczych Rose i Rosie.

Powyższy akapit właściwie wyczerpuje linię fabularną Samotni. Autor niewiele uwagi poświęcił poczynaniom Pierce'a w mieścinie, a jeszcze mniej jego pracy zawodowej. Co zatem znajduje się na ponad pięciuset stronach? Napiszę to, co powiedziałam Mamie po przeczytaniu mniej więcej trzech czwartych książki: "NIE WIEM". Pierce kontempluje otaczającą go rzeczywistość i - nie wiem z jakiego powodu, na jakiej podstawie - zaczyna rozważać dualizm świata. Zdanie Istnieje więcej niż jeden świat pojawia się w książce kilkukrotnie. Wspomniana Rosie czyta Ogryzki jabłek Fellowesa Krafta (nie znalazłam takowego autora w kopalni zwanej Goodreads) i rozważa ich psuedonaukowe aspekty. Ach, nie wspomniałam o iście mistycznym początku i zakończeniu tomu. Podwójny prolog zapowiadał niezgorszą opowieść o aniołach i krystalomantach... na zapowiedziach się skończyło.

W Samotniach przewija się, epizodycznie, kilka realnych postaci o nieco zmodyfikowanych życiorysach: młody Will Szekspir (rudy i pozbawiony talentu aktorskiego), doktor Dee (namiętnie próbujący dostrzec coś w swojej kryształowej kuli), Giordano Bruno (mnich zapamiętujący wszystko, co przeczyta, ale jego metody mnemotechniczne nie zdobyły aprobaty papieża). Opowieści o nich były zdecydowanie najciekawszymi elementami recenzowanej powieści, czego dowodem niech będzie fakt, iż zapamiętałam z nich właściwie wszystko - czego nie mogę powiedzieć o "głównym" wątku i "głównych" postaciach.

Trzydzieści siedem lat, które minęło od chwil wydania Samotni do tej pory, dało się utworowi we znaki. Nawet niewprawne oko dostrzeże różnice: dłuższe, rozbudowane zdania; koncentracja na wzniosłych uczuciach, myślach i przekonaniach bohaterów (nawet nie wiedzieliście, jak trudnym zadaniem jest wypowiedzenie trzech odpowiednich życzeń do złotej rybki!); wzniosłe słowa w ustach postaci (chyba by uświadomić odbiorcy, jakim prostakiem i ignorantem jest). Zwłaszcza ten drugi element uprzykrza lekturę Samotni: wewnętrzne rozterki bohaterów - a zwłaszcza nastoletnich bohaterek, których pełno w dzisiejszych powieściach młodzieżowych - trwają długo, niby ukazując złożoność charakteru postaci. Niby jest w tym zdaniu słowem-kluczem.

Być może wyjdę na osobę płytką i pozbawioną "czytelniczego smaku", ale uznaję Samotnie za książkę marną. Nie spodobały mi się "rozkminy" Pierce'a nad dualizmem świata, nad tym dlaczego Cyganie umieją przepowiadać przyszłość, nad tym że chce napisać książkę, ale nie może (parafrazując znamienitego Polaka). Zawiodła mnie "fantastyczność", "obyczajowość", "epickość". Do gustu przypadły mi tylko wspomniane historie z (nie)prawdziwymi postaciami. I wyłącznie ze względu na nie sięgnę po drugi tom - z nadzieją poznania ciągu dalszego ich opowieści.
Ocena końcowa: 2/6
Polecam: ?

piątek, 16 maja 2014

Triumf - Bernard Cornwell

Tytuł: Triumf. Bitwa pod Assaye 1803 (ang. Sharpe's Triumph)
Autor: Bernard Cornwell
Seria: Kampanie Richarda Sharpe'a, #2
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica
Data wydania: 31 października 2011 r. (premiera: luty 1998 r.)
Ilość stron: 414

Historia nigdy nie była moją mocną stroną, a cała moja wiedza ogranicza się do kilku dat, nazwisk, bitew. Mimo wszystko książki z gatunku fikcji historycznej czytuję chętnie. Może to paradoks, ale każdy z nas ma swoje małe skrzywienia :)

Richard Sharpe, sierżant brytyjskiej armii walczącej w Indiach z Mahrattczykami, uchodzi z życiem z krwawej rzezi. W dowodzącym rozpoznaje majora Dodda, o czym donosi swojemu przyjacielowi pułkownikowi McCandlessowi. Imć Dodd jest już poszukiwany za dezercję, więc dwaj zacni dżentelmeni postanawiają go pojmać i postawić przed sądem. Sam Sharpe również jest poszukiwany, oskarżono go bowiem o znieważenie wyższego stopniem oficera. A w międzyczasie ma rozegrać się jedna z bitew Drugiej Wojny Brytyjsko-Mahratckiej: bitwa pod Assaye z września 1803 roku.

Największym mankamentem Triumfu jest wielowątkowość. Poszukiwania Dodda przedstawione i poprowadzone zostały w doprawdy żałosny sposób, ukazując niekonsekwencje bohaterów (lub autora) w dążeniu do celu. Nieco lepiej wypada próba aresztowania Richarda, choć cała uknuta wokół niego intryga to kolejny słaby fabularny punkt. Teoretycznie najistotniejszy wątek, sama bitwa z Mahrattczykami, potraktowany został po macoszemu i niesamowicie chaotycznie. To wielkie stracie, zakończone triumfem Brytyjczyków, opisano całkiem bez polotu. Mamy więc trzy byle jakie wątki - co więcej? Mało istotne, niewiele wnoszące do fabuły epizody. Pod tym względem Bernard Cornwell nie popisał się.

Richard Sharpe, jako postać, również nie przypadł mi do gustu. Posiada nieprzebrane bogactwa (których zdobycie opisano w pierwszej części Kampanii Richarda Sharpe'a, Tygrysie) i teoretycznie jest szczęśliwy. Gdy jednak zasugerowano mu możliwość awansu na oficerskie stanowisko, jest gotów odrzucić swoje ideały, by ów awans stał się rzeczywistością. Do jego "realnych" cech można zaliczyć jeszcze pociąg do niewiast (zwłaszcza że na wojnie jest ich niewiele) - ale to wszystko. Mężczyzna jest niemożliwie naiwny, łatwowierny i skomplikowany jak budowa cepa. Na jego tle nawet pobożny i bogobojny pułkownik McCandless wydaje się niesamowicie barwną postacią.

Nie zgłaszam zarzutów odnośnie zgodności książki z historycznymi faktami. Porównując Triumf z informacjami na Wikipedii, nie dopatrzyłam się większych nieścisłości. Bernard Cornwell wymyślił Richarda, majora Dodda i pułkownika McCandlessa, ale pozostali protagoniści to naprawdę żyjące postacie. Przebieg bitwy również pozostał niezmieniony.

Triumf nie spodobał mi się tak, jak bym sobie tego życzyła. Lektura była monotonna i nieciekawa, główni bohaterowie bezpłciowi, a konstrukcja fabuły pozostawia wiele do życzenia. Owszem, nieco wzbogaciłam swoją historyczną wiedzę (wiem, kiedy odbyła się bitwa, kto dowodził, kto wygrał). Po kolejne tomy Kampanii Richarda Sharpe'a sięgnę - licząc na coś lepszego.
Ocena końcowa: 3/6
Polecam: miłośnikom fikcji historycznej

Czy tylko mi ten pan z okładki przypomina Jaimiego Lannistera z serialu Gra o tron? :)

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica

środa, 7 maja 2014

"Nawałnica mieczy" - George R.R. Martin

 Tytuł: Nawałnica mieczy: Stal i śnieg + Krew i złoto (org. A Storm of Swords)
Autor: George R.R. Martin
Seria: Pieśń lodu i ognia, #3
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 18 i 31 lipca 2002 r. (premiera: całość - sierpień 2000 r.)
Ilość stron: 608 + 574

Moim zdaniem (a wiem, że nie jestem w swoich poglądach odosobniona) George R.R. Martin jest Tolkienem naszych czasów. Obydwaj zasłynęli jedną konkretną serią, dzięki której dowiedział się o nich świat. Obydwaj podjęli się trudu wykreowania złożonego świata i niebanalnych postaci. I obydwaj mają w nazwisku "R.R."...

Nawałnica mieczy jako pierwsza z książek Martina została podzielona na dwa tomy dość pokaźnej grubości. W obydwu dzieje się sporo. Autor co chwila zaskakuje czytelników nieoczekiwanymi zwrotami akcji i, jak zwykle, zabija kilka ważnych postaci, których usunięcia z kart powieści się nie spodziewałam (ale Krasnal nadal żyje). Co więcej, z podziwu godnym uporem ciągnie zapoczątkowany w Grze o tron wątek śmierci Jona Arryna, przedstawiając kolejne wersje tego, co się wtedy wydarzyło, kto to zrobił i dlaczego. Nawałnica mieczy teoretycznie zamyka wątek - teoretycznie, bo pewnie nieraz jeszcze się on pojawi.
Powrócę na chwilę do zwrotów akcji. Nawałnicę mieczy podzielono tak, by w każdym tomie pojawił się zaskakujący punkt kulminacyjny. W Stali i śniegu padło na ślub lorda Edmure'a Tully'ego (przez fanów zwany, o ile się nie mylę, "krwawymi godami"), w Krwi i złocie na ślub króla Joffreya ("purpurowe gody"). Myliłby się ten, kto uznałby ich przebieg za najbardziej interesujący; powtarzam: cała Nawałnica mieczy obfituje w niespodzianki.

George R.R. Martin nie zna litości dla wykreowanych przez siebie bohaterów. Bez skrupułów pozbywa się kolejnych postaci, na ich miejsce wciągając kogoś innego (albo i nie). Jednocześnie o niektórych zapomina (?), na przykład o najmłodszym ze Starków, Rickonie. Nie wiadomo, czy chłopiec żyje czy nie - po prostu go nie ma. W Nawałnicy mieczy "odnajduje się" jednak kilka dawno przeze mnie (ale nie przez Martina) zapomnianych postaci. Dzięki temu autor nie musi wprowadzać nowych imion, a zamieszanie w świecie przedstawionym oraz mętlik w głowie czytelnika i tak się powiększają.

Recenzja dość krótka, na co składa się brak zarysu fabularnego występującego zwykle w drugim akapicie. Poczucie recenzenckiego obowiązku nie pozwala mi na spojlerowanie. Jestem pewna, że ten, kto zagustował w prozie Martina bez wahania zapozna się z tym tomem. Osoby wciąż niepewne, szczerze zachęcam: to naprawdę interesująca, wielowątkowa opowieść.
Ocena końcowa: 6/6
Polecam: nieczującym awersji do fantastyki

piątek, 2 maja 2014

Wspólnik - Lena Najdecka

Tytuł: Wspólnik
Autor: Lena Najdecka
Seria: Rodzina Wenclów, #1
Wydawnictwo: Erica
Data wydania: 21 września 2013 r. (premiera: 9 grudnia 2010 r.)
Ilość stron: 470

Do literatury polskiej zawsze podchodzę z większą nieufnością niż tej zagranicznej - z powodu bliżej nieznanego. Po serię o warszawskich nowobogackich, Wenclach, sięgnęłam raczej od niechcenia, bo wolę fantastykę, bo wolę zagraniczne książki, bo pasuje zrecenzować otrzymaną jakiś czas temu książkę...

Zaczyna się od chęci zakupienia już sprzedanego domku. Chatka szybko jednak popada w zapomnienie, a akcja skupia się na problemach Wenclów. Problemach rodzinnych, zawodowych, sercowych. Oto Paweł, wzięty prawnik, którego żona coraz bardziej się od niego oddala. Dalej Mateusz, playboy z zamiłowania, który nie może przestać myśleć o ponętnej koleżance (Antoninie) z pracy. Następnie Piotruś, rodzinna oferta i oczko w głowie mamusi, niezaradna istotka, której jednak poświęcono na kartach książki niewiele czasu. Mamy jeszcze przyszywaną siostrę żony Pawła, Matyldę, która - gdy wreszcie znajduje sobie narzeczonego - zaczyna mieć problemy z nową szefową. No i jeszcze Zagajewicz, wspólnik Pawła, który przynosi mu bardzo intratną ofertę dla klienta.

Mimo licznych postaci, książka nie powala złożonością fabuły, co nadrabia jej pogmatwanym przedstawieniem. Niemal każdy rozdział przedstawiany jest z perspektywy innego bohatera i niemal każdy rozdział może pochwalić się podejrzanymi przeskokami w fabule. Nie zliczę, jak często musiałam powtarzać czytanie ostatniego akapitu / ostatniej strony, by zrozumieć, czemu nagle zgubiłam wątek. Moim głównym zarzutem wobec fabuły jest jednak ogromna niekonsekwencja ze strony autorki. Rozpoczyna jakiś wątek, potem kolejne, a gdy już uzna ich ilość za wystarczającą, postanawia za wszelką cenę zamknąć ten ostatni (z informatycznego punktu fabuła prezentuje się jak stos: to co "przyszło" ostatnie, "wychodzi" jako pierwsze). Można było to rozwiązać inaczej, lepiej (w tym zdecydowanie bryluje George R.R. Martin), bo obecna konstrukcja powieści raczej zniechęciła mnie i znużyła, niż zachęciła do kontynuacji lektury.

Niestety, niewiele dobrego mogę napisać też o głównych bohaterach. Nie mam pojęcia, jak funkcjonuje świat Tych Bogatych i nie wiem, na ile poznała go Lena Najdecka. Dwójka, na której najbardziej skupia się Wspólnik, a więc Paweł Wencel i Marlena Rolicz to chyba najbardziej nijakie, bezpłciowe postaci pierwszoplanowe, z jakimi spotkałam się w ostatnim czasie na kartach jakiejkolwiek powieści. Paweł, jak to gburowaty, zapracowany prawnik, zaniedbuje żonę, a wszelkie próby poprawienia ich relacji spalają na panewce. Nie dostrzegłam w nim ani kropli romantyczności, uprzejmości, empatii - samą gorycz, złośliwość i apatię. Marlena z kolei, jako świeżo upieczona narzeczona, niby cieszy się ze zdobycia serca swojego lubego, a jednocześnie sama spycha go w ramiona innej. Do tego nieustannie smęci, jaki to okrutny jest świat, jak jej luby się od niej oddala... Oj, przez nią nieraz miałam ochotę wyrzucić książkę przez okno.

Wspólnik zdecydowanie nie trafił w moje gusta, nie znajdzie się więc na półce z ulubionymi książkami. Nieciekawi bohaterowie nie podnoszą poziomu pogmatwanej, a jednocześnie przewidywalnej fabuły z dziurami jak w serze szwajcarskim. Nie wiem nawet, komu tę pozycję polecić. Mnie się nie podobało, ale czytywałam już gorsze książki.
Ocena końcowa: 2+/6
Polecam: ?

Za książkę dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica