niedziela, 28 czerwca 2015

30 Day Book Challenge - dzień 25


Dzień 25 - Postać, z którą najbardziej się utożsamiasz
    Witajcie w kolejnym dniu książkowego wyzwania! Dziś temat niełatwy, ponieważ czytam sporo książek, w których przewijają się setki, tysiące postaci. Wielu z ich współczuję, ale czy istnieje bohater, z którym mogłabym się utożsamić?

    Do głowy przychodzi mi tylko jedna postać, o której nieraz wspominałam w ramach tego wyzwania, a mianowicie... Hermiona Granger z serii Harry Potter J.K. Rowling. Powody tego powiązania poniżej:
Nie, to nie jest powód nr 1, tylko przypomnienie, jak wygląda Hermiona :)

    1. Lubimy spędzać czas z nosem w książkach i ambitnie zdobywamy wiedzę. Wprawdzie teraz, na studiach, nie lubię się (wszystkiego) uczyć, ale przez czas podstawówki - gimnazjum - początek liceum naprawdę uwielbiałam poszerzać swoją wiedzę. W ramach zajęć akademickich mam przedmioty, których nauka idzie mi śpiewająco oraz takie, których mam serdecznie dość (ale w sumie Hermiona nie przepadała za wróżbiarstwem, więc to też nas trochę do siebie upodabnia).
    2. Uwielbiamy koty. Kto nie pamięta należącego do panny Granger rudego Krzywołapa, ten nie może się mienić fanem Harry'ego Pottera :)
    3. Cenimy sobie spokój i raczej "osiadły" tryb życia. Choć w Harrym Potterze i Insygniach Śmierci bohaterowie musieli podróżować, robili to głównie za pomocą magii. Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie Hermiony zdobywającej szczyty czy jeżdżącej wyczynowo na deskorolce. Siebie - gwoli ścisłości - też nie :D
    4. Nie lubimy mówić o swoich uczuciach. Tłumimy je w sobie, ewentualnie po cichu hejtujemy, ale nie robimy z tego wielkiej afery, jak niektórzy. No i nie zakochujemy się w pierwszym lepszym przystojnym chłopaku / wampirze / wilkołaku / dziwaku / wojowniku od pierwszego wejrzenia. Może to kwestia zbyt racjonalnego podejścia do życia, ale w moim odczuciu takie uczucie nie jest miłością, tylko zauroczeniem. A ono przemija.

No, pewnie mogłabym napisać jeszcze kilka podpunktów, ale te chyba udowadniają, że z Hermioną mogłabym się utożsamiać.

Z kim Wy się utożsamiacie?
Miłej niedzieli :)

środa, 24 czerwca 2015

"Collide" - Gail McHugh

Kilka lat temu, dzięki ogromnemu kasowemu sukcesowi sagi Zmierzch, rynek książkowy zalały powieści gatunku paranormal romance. Niejaki renesans tego gatunku nastał przy okazji wydania Pięćdziesięciu twarzy Greya, a później pojawiły się utrzymane w tym klimacie romanse. I jednym z nich jest Collide, debiutancki utwór Gail McHugh.

Emily niedawno skończyła studia, a do tego straciła matkę. Wsparciem w trudnych chwilach okazał się jej chłopak, Dillon. Dziewczyna przeprowadza się do Nowego Jorku, do swojej przyjaciółki Olivii. Niemal natychmiast znajduje sobie pracę w restauracji i pierwszego dnia pracy spotyka największego przystojniaka na Wschodnim Wybrzeżu. Jej serce zabiło szybciej, ale przecież ona już ma ukochanego. Gavin, bo tak ma na imię "Pan Wysoki, Przystojny i Podniecający", okazuje się dobrym znajomym Olivii i jej brata oraz Dillona. Co więcej, jest samotny, ale jego serce rozpaliła drobna, piękna kelnerka z nowojorskiej knajpki.

Collide z początku kojarzyło mi się z Pięćdziesięcioma twarzami Greya. Po kilkunastu stronach stwierdziłam, że podobieństwo jest niewielkie, ponieważ bohaterka nie jest skończoną ofermą (sorry, Anastasio Steele - nie lubię cię), ma chłopaka i bliżej niedoprecyzowane plany małżeńskie. Niestety, fabularnie powieść nie prezentuje się lepiej niż debiut E.L. James. Gdy tylko na kartach Collide pojawia się boski Gavin, wiadomym jest, że zdobędzie serce Emily. Na ponad trzystu stronach czytelnik obserwuje, jak dziewczyna miota się pomiędzy gorącym, zakazanym uczuciem żywionym do Gavina a nudnym, ale pobłogosławionym przez umierającą matkę związkiem z Dillonem. Powieść obfituje w "szczęśliwe" zbiegi okoliczności, które doprowadzają do częstych spotkań naszej uroczej parki (i przy okazji każe nam wierzyć, że Nowy Jork jest jak mała wioska, w której co rusz można się natknąć na znajomą twarz). W Collide jest mniej scen erotycznych niż w Pięćdziesięciu twarzach Greya, za to więcej przekleństw. Ale największą bolączką tej powieści było przerysowanie charakterów postaci - o czym poniżej.

Być może paradoksalnie, za najlepiej wykreowaną postać w Collide uważam Dillona, czyli chłopaka głównej bohaterki. Facet ma kilka zalet, ale także liczne wady, przez co wydaje się ludzki i prawdopodobny. Jego zupełnym przeciwieństwem jest Gavin: przystojny, wysoki i bogaty, do tego szarmancki, wierny i (obowiązkowo) z przykrą przeszłością. Żeby było lepiej, ma uroczych rodziców - w przeciwieństwie do Dillona, którego matka doprowadza główną bohaterkę (i czytelników) do białej gorączki. Autorka nie mogła bardziej zróżnicować swoich bohaterów i jaśniej dać odbiorcom do zrozumienia, kogo bardziej powinni lubić. Sama Emily wydała mi się żałośnie słaba i niezdecydowana, a do tego obdarzona zerowym poczuciem własnej wartości. Nie lubię tego typu bohaterek w literaturze: teoretycznie powinnam jej współczuć, ale na mnie działała dokładnie odwrotnie (miałam ochotę jej przyłożyć, żeby się ogarnęła).

Cechą, która znacznie odróżnia Collide od Pięćdziesięciu twarzy Greya, jest narracja: występujący w debiutanckiej powieści Gail McHugh narrator wszechwiedzący dość często "przeskakuje" pomiędzy Emily i Gavinem (czasami nawet w ramach jednego akapitu), by zdradzić czytelnikom ich myśli. Autorka pewnie chciała lepiej pokazać sercowe rozterki swoich bohaterów, ale taka konwencja wprowadza niepotrzebny chaos.

Collide nie jest erotykiem (jak Pięćdziesiąt twarzy Greya), ale romansem - niestety okrutnie przewidywalnym i pozbawionym jakiejkolwiek fabuły. Pomysł na książkę nie był najgorszy, ale chęć wykreowania absolutnie idealnego bohatera pogrążyła autorkę. Ja męczyłam się przy lekturze, co chwila ją odkładałam, a pod koniec uśmiechałam się z przekąsem i miałam nadzieję, że nikt mi tego "cuda" przez ramię nie czyta. Jeśli chcecie przeczytać niezbyt ambitny romans, możecie to zrobić. Mnie się nie podobało.
Ocena końcowa: 2/6
Polecam: miłośnikom romansów

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Akurat
http://www.wydawnictwoakurat.pl
 
Tytuł: Collide
Autor: Gail McHugh
Seria: Collide #1
Wydawnictwo: Akurat
Data wydania: 17 czerwca 2015 r. (premiera: styczeń 2013)
Ilość stron: 366
Recenzja realizuje wyzwania:
1. Wyzwanie czytelnicze 2015 - Typowy romans


A teraz mały gratis dla tych, którzy wytrwali do końca: zapamiętane przeze mnie reakcje moich kolegów i koleżanek ze studiów na tę powieść. Oczywiście oceniali oni tę książkę na podstawie okładki, zawartego na niej opisu oraz losowych fragmentów (na szczęście tych mniej pikantnych).
kolega 1: Jakaś kontynuacja Greya?
koleżanka 1: Noo... Może być gorąco.
kolega 1: Gdzie on właściwie trzyma tą rękę?!
kolega 2: To na pewno poradnik, jak zostać tą, no, dz**ką.

Kocham swoje studia :D

niedziela, 21 czerwca 2015

Gdzie ta polska wersja? #30


The Dark and Hollow Places - Carrie Ryan
Jest wiele rzeczy, o których Annah chciałaby zapomnieć: wyraz twarzy siostry, gdy Annah zostawiła ją w Lesie Zębów i Rąk, jej pierwsze spojrzenie na Hordę na ulicach Mrocznego Miasta, wpijający się w nią drut kolczasty, który zostawił jej blizny na resztę życia. Ale przede wszystkim Annah chciałaby zapomnieć o dniu, w którym Elias zostawił ją, by dołączyć do Rekrutów.
Świat Annah zatrzymał się i od tamtej pory dziewczyna wciąż czeka na powrót Eliasa. Bez niego nie czuje się bardziej żywa od zmarłych, włóczących się po otaczających ją ruinach. Aż pewnego dnia poznaje Catchera i jej serce znowu zaczyna bić szybciej. Ale Catcher skrywa swoje własne tajemnice. Mroczne, przerażające prawdy łączące go z przeszłością, o której Annah tak bardzo chciała zapomnieć, a także przyszłością, o której bała się myśleć. Wszystko leży w jej rękach: czy będzie w stanie dalej żyć w świecie pokrytym krwią żywych? Czy może jedyną ucieczką przed potwornością Powrotu okaże się dla niej śmierć?
Co to jest? Trzeci i ostatni tom serii Las Zębów i Rąk.
Dlaczego? Pierwszy tom porwał mnie, wbił w serce zakażoną zombie-wirusem drzazgę i pozostawił niesamowity niedosyt, pragnienie poznania ciągu dalszego. Drugi tom nieco mnie zawiódł, ale ostatecznie był nawet znośny. A Miejsca ciemne i puste, bo tak ma brzmieć polski tytuł, pozostają wielką tajemnicą. Wydawnictwo Papierowy Księżyc zapowiadało premierę tej powieści na początek roku 2012. Mamy połowę roku 2015, książki jak nie było, tak nie ma.
Szanse na wydanie? Duże. Zakładając, że Papierowy Księżyc wreszcie weźmie się w garść ;)

Czytaliście wcześniejsze tomy Lasu Zębów i Rąk? Też czekacie na zakończenie tej historii?
Miłej niedzieli!

środa, 17 czerwca 2015

"Skarb heretyków" - Tom Knox

Tom Knox to dość znany w Polsce brytyjski pisarz thrillerów sensacyjnych. Ja miałam okazję przeczytać dwie z jego książek: nie zwaliły mnie z nóg, ale też nie były najgorsze. Natomiast najnowsza powieść autora, czyli recenzowany dziś Skarb heretyków... dała mi do myślenia. Więcej na ten temat - poniżej.

Samotny brytyjski uczony, Victor Sasoon, wyrusza w ostatnią przygodę swojego życia: pragnie wejść w posiadanie legendarnego skarbu. Niebawem ciało naukowca zostaje znalezione na Saharze. Na miejscu pojawia się były uczeń zmarłego, Ryan Harper, który chce rozwikłać zagadkę śmierci Sasoona. Martwym interesują się także izraelskie siły zbrojne - a może chodzi im bardziej o wzmiankowany skarb? Równocześnie w Kornwalii dochodzi do dziwnego incydentu z udziałem kilkuset kotów. Prowadzenia sprawy podejmuje się Karen Trevithick, ambitna funkcjonariuszka. Jak się niebawem okaże, koty to dopiero początek.

Thrillery Toma Knoxa - niestety - powielają pewne schematy. Tak jak w innych jego książkach, mamy dwa równoległe, pozornie niepowiązane wątki fabularne, które pod koniec jednak się splatają. Mamy tajemnicze zgony, pradawną tajemnicę, którą chce poznać jakieś wojsko czy zagadki mające doprowadzić bohaterów do poznania prawdy. Nieodłącznym elementem jego twórczości są różnorakie seksualne dewiacje, ale - na szczęście - w Skarbie heretyków pozostają one elementem pobocznym.
Utwór do pewnego momentu czytało mi się przyjemnie, autor zaskoczył mnie kilkoma zwrotami akcji. Do tego samego momentu tajemnica wydawała się naprawdę nierozwiązywalna. Natomiast gdy już została rozgryziona (to chyba nie spoiler - w tego typu książkach wielki sekret zawsze rozstaje objawiony), złapałam się za głowę. Knox mógł rozwinąć swoją intrygę w dowolny sposób, a zdecydował się na absolutnie absurdalną, pozbawioną sensu ideę. Przyjemność czerpana z lektury natychmiast drastycznie spadła. Ostatnie "egipskie" rozdziały czytałam z ironicznym uśmieszkiem na twarzy, zastanawiając się, jakie jeszcze bzdety napotkam na tych kartkach. Odniosłam wrażenie, że autor miał początkowo zupełnie inne plany, że ktoś kazał mu zmienić zakończenie, żeby wypadło bardziej fantastycznie. Cóż, coś poszło bardzo nie tak.

Nie zapałałam sympatią do głównych bohaterów. Victor Sasoon zyskiwał moją sympatię, ale okazał się tylko bohaterem drugoplanowym (diabelnie inteligentnym: rozwiązał wielką zagadkę w jedną noc, a Ryan i jego kompani potrzebowali na to wielodniowej wycieczki po całym Egipcie, ucieczek przed izraelską armią, szukania skryptów oraz zwiedzania zabytków). Niestety, on także zarobił w moich oczach minusa za to, jak postąpił pod koniec swojego długiego żywota. Ryana odebrałam jako sztampowego wdowca, który w pracy szuka ucieczki od swojej ponurej rzeczywistości. Towarzysząca mu Niemka Helen to z kolei typowa - wybaczcie kolokwializm - baba z jajami. (Gdyby byli małżeństwem, to on cerowałby skarpety i gotował obiadki, a ona uczyłaby synów, jak skutecznie bić się z kolegami. Nie, to nie ma nic wspólnego z fabułą właściwą. To tylko dygresja.) Stanowili duet tak sztampowy, że aż przykro się robiło. Schemat nieco przełamał Albert Hanna, "łowca" egipskich zabytków i przydatny pomocnik dwójki bohaterów.
Nieco inaczej wygląda sytuacja w Kornwalii. Tam główną bohaterką jest Karen, wysoko postawiona funkcjonariuszka policji, która bardzo chciała mieć dziecko, ale nie chciała mieć męża, więc zaszła w ciążę, a gościa po prostu rzuciła. Kobieta bardzo kocha swoją córeczkę, ale ze względu na pracę nie może poświęcać mu tyle czasu, ile by chciała. Sprawa, którą musi się zająć, doprowadza ją na granice obłędu - może nawet o krok dalej. Nie potrafiłam jej współczuć, choć nie potrafię uzasadnić powodów.

Tom Knox osadził akcję Skarbu heretyków w czasie tzw. Arabskiej Wiosny Ludów, kiedy w krajach arabskich doszło do obalenia wielu dyktatorów i zmian ustrojowych. Dość dobrze udało mu się oddać ten "rebeliancki" klimat Egiptu, brak turystów oraz, dość paradoksalne, szczegółowe kontrole tych nielicznych zagranicznych gości, którzy odważyli się na wyjazd w okolice targane buntami.
Na szczęście Rebis nie zawiódł. Tłumaczenie jest dobre, bez błędów, a nasza polska okładka zwraca uwagę na półce. Wygląda znacznie lepiej niż oryginał i lepiej oddaje klimat powieści - tym bardziej, że akcja dzieje się głównie w środkowym Egipcie, gdzie oceanu czy morza na pewno nie widać ;).

Jak widzicie, Skarb heretyków w moich oczach składa się głównie z wad. Marne zakończenie, sztampowi i mało przekonujący bohaterowie, no i przede wszystkim kosmicznie absurdalna fabuła. Szkoda, bo po Tomie Knoxie spodziewałam się czegoś lepszego. A przynajmniej mniej bezsensownego. Skarb heretyków broni się tylko w miarę niezłym, intrygującym początkiem. Obawiam się, że tę powieść mogę polecić tylko fanom gatunku, obdarzonym sporymi pokładami cierpliwości i determinacji. Reszcie raczej odradzam.
Ocena końcowa: 2+/6
Polecam: osobom odpornym na ogromną ilość absurdu
Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Rebis
http://rebis.com.pl

Tytuł: Skarb heretyków (org. The Deceit)
Autor: Tom Knox
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 2 czerwca 2015 r. (premiera: maj 2013)
Ilość stron: 408
Recenzja realizuje wyzwania:
1. Wyzwanie czytelnicze 2015 - Książka, która cię przeraża

niedziela, 14 czerwca 2015

30 Day Book Challenge - dzień 24


Dzień 24 - Książka, którą według Ciebie powinno przeczytać więcej osób
    Witajcie w tę jakże upalną i duszną niedzielę (z resztą cały tydzień taki jest... koszmar w najczystszej postaci)!
    Dziś opowiem Wam co nieco o książkach, które moim zdaniem zasługują na większe zainteresowanie czytelników. Okrutna prawda jest taka, że obecnie żywot książki jest krótki - po miesiącu, maksymalnie sześciu, od premiery czytelnicy zapominają o nowince, przytłoczeni innymi nowościami. O książkach starych - i nie mówię tu o utworach z czasów średniowiecza, ale już o, powiedzmy Harrym Potterze - wspomina się niewiele: kto czytał, ten zna; kto nie czytał, już raczej nie przeczyta, bo woli sięgnąć po coś nowszego. Nawet genialny Władca pierścieni przeżył renesans dopiero przy okazji premiery filmów na podstawie trylogii, a później - po ponad dziesięciu latach - kolejnych trzech filmów Hobbit. Z polskiego podwórka podobną "nawrotkę" zaobserwowałam przy okazji Wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego. Zupełnie niedawno na rynku pojawiła się trzecia gierka z Geraltem z Rivii w roli głównej - i w autobusie przyuważyłam co najmniej trzy osoby zaczytujące się w książkach Sapkowskiego! Nie zrozumcie mnie źle: wiem, że rozwój jest potrzebny, że nie można cały czas żyć przeszłością, ale niektóre utwory pasuje znać. Nawet jeśli nie są obecnie "na topie".
Dlatego w ramach dzisiejszego wyzwania chciałabym Wam napisać o klasykach literackich. Klasykach, które część z Was mogła czytać i omawiać w ramach szkolnych zajęć, ale niekoniecznie (bo przecież nie wszyscy czytają lektury, a kanon zmienny jest). Zaczynamy od...

Lolity Władimira Nabokowa
....czyli prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjnej, wzbudzającej skrajne emocje prozy pióra rosyjskiego pisarza. Lolitę ekranizowano dwukrotnie (chyba), ale nie oglądałam żadnego z filmów. Czemu mówię o tej książce? Powiedzmy sobie szczerze, na temat tej powieści trzeba wyrobić sobie własne zdanie. Każdy człowiek ma nieco inne podejście do tego typu spraw, do tego typu ludzi. Ja myślę, że warto przeczytać tę powieść i samodzielnie wyrobić sobie zdanie na jej temat.

Ania z Zielonego Wzgórza - Lucy Maud Montgomery
Powieść - czy nawet cały cykl - pojawia się na Moich Czytadłach już po raz n-ty (chyba powinnam zmienić nazwę na "Czytadła z Zielonego Wzgórza" albo "Czytadła z Krakowskiego Wzgórza" ;) ), ale uważam, że o tej kilkutomowej serii warto mówić. Nie wiem, czy obecnie w szkołach omawia się przygody Ani (ja w podstawówce miałam okazję przeczytać tylko fragmenty z podręcznika, ale to było już ładnych kilka lat temu i nie wiem, jak to obecnie wygląda). Mam nadzieję, że tak, ponieważ to wspaniała historia o nierozważnej sierotce, która jest lustrzanym odbiciem wielu prawdziwych dziewczyn. Uważam, że o tej książce powinno się mówić równie dużo jak o Małym Księciu (którego - przykro mi - nie polubiłam; być może nie zrozumiałam go wtedy, kiedy czytałam po raz pierwszy, i do tej pory pozostał mi uraz).

    Stwierdziłam, że o Ogniem i mieczem nie będę się rozpisywać, ale chociaż wspomnieć należy. Jeśli czytujecie mnie nieco dłużej, na pewno wiecie, że tę historię uwielbiam i będę rekomendować ku utrapieniu gawiedzi nieprzepadającej za starodawną, kwiecistą mową polską.

Jakie książki według Was powinno przeczytać więcej osób? Wybralibyście coś z klasyki czy raczej nowinki?
Miłej niedzieli!

piątek, 12 czerwca 2015

Co by było, gdyby Noah nie kleił się do Mary? (Co by było gdyby...? #7)


Co by było, gdyby... Noah nie kleił się do Mary?
Mara Dyer. Tajemnica - Michelle Hodkin

    Jeśli czytaliście pierwszy tom trylogii o Marze Dyer, na pewno kojarzycie uroczego, słodkiego jak paczka cukierków Noaha. A jeśli zapoznaliście się z moją opinią na temat tej powieści (macie na to szansę >>tutaj<<), chyba wiecie, że nie darzę tej pary szczególną sympatią. W dzisiejszym poście zastanowię się, jak mogłaby wyglądać ta historia, gdyby Noah faktycznie był takim "ogierem", na jakiego próbuje kreować go autorka. (Uwaga! Wpis może zawierać spoilery dotyczące właściwej fabuły. Jeśli nie czytałeś/łaś Mary Dyer. Tajemnicy, ale planujesz to zrobić - wstrzymaj się z lekturą.)

    Na dobrą sprawę, Noah mógłby być postacią drugoplanową, zaciętym antybohaterem tak jak jego była dziewczyna (chyba miała na imię Anna, a jeśli nie - ja tak będę ją nazywać). Bo poważnie - ilu facetów-podrywaczy zaczęłoby gadać z nieznajomą ofer dziewczyną, która nawet automatu z jedzeniem nie potrafi obsłużyć? Bardziej prawdopodobne, że by ją wyśmiał (jak wspomniana Anna), ewentualnie nakręcił kompromitujący filmik, wrzucił do sieci i zniszczył jej szkolne życie (chyba za dużo The DUFF się naoglądałam, ale... to miałoby sens w obecnych realiach - tym bardziej, że Mara od samego początku zachowywała się dziwnie). Później nasz licealny casanova mógłby próbować się jakoś zrehabilitować, zaciągnąć Marę do łóżka, a następnie - czemu nie! - porobić jej nagie fotki / nakręcić filmik, które jeszcze bardziej by ją skompromitowały. Panna Dyer stałaby się pośmiewiskiem całej szkoły (o ile by Noaha wcześniej nie zabiła swoją kosmicznie nieprawdopodobną i antylogiczną mocą!), wybiła wszystkich (najlepiej przez zawalenie budynku) i przekonała rodziców, żeby przenieść się do innego miasta. Żeby duchy przeszłości jej tutaj nie nękały. Bo znowu ona, biedna, jest ofiarą wielkiego zła.

    Dobra, może troszkę się zagalopowałam. Ale było zabawnie i z niemal epickim rozmachem :D Jak Wy się zapatrujecie na taką wersję Mary Dyer. Tajemnicy? A może macie jakiś inne fajne pomysły? Czekam na Wasze opinie w komentarzach :)

A teraz przedstawiam temat na następne dwa tygodnie (wiem, że tą powieść już brałam na warsztat, ale w zupełnie innym kontekście; to przyszło mi do głowy podczas pisania TOP 5 dziecięcych bohaterów książkowych):

Igrzyska śmierci - Suzanne Collins

Co by było, gdyby... to Rue wygrała 74. Igrzyska Głodowe?
Czas trwania: 12 czerwca - 25 czerwca

Myślcie, wyobrażajcie sobie, piszcie i bawcie się dobrze!

środa, 10 czerwca 2015

"Pierwsze damy Francji" - Robert Schneider

Austriacki pisarz zajmujący się francuskimi pierwszymi damami - koncepcja interesująca i nieco niepokojąca, ale odłóżmy na bok uprzedzenia. Tym bardziej, że "urzędujące" we Francji panie prezydentowe to dobre kandydatki na powieści sensacyjno-polityczne, a Robert Schneider oddał to naprawdę przyzwoicie. Ale po kolei.

Pierwsze damy Francji to zbiór biografii ośmiu kobiet żyjących u boku francuskich prezydentów: począwszy od Yvonne de Gaulle, pierwszej damy po II wojnie światowej, poprzez Claude Pompidou, Anne-Aymone Giscard d’Estaing, Bernadette Chirac, Danielle Mitterrand, Cécilię Sarkozy, Carlę Bruni-Sarkozy, aż do najbardziej współczesnej (a przecież już byłej) pani w Pałacu Elizejskim, czyli Valérie Trierweiler. Utwór przedstawia je nie tylko za czasów "panowania", ale także przed oraz po nim. Co ciekawe, według znakomitej większości bohaterek Pierwszych dam Francji bycie żoną prezydenta i mieszkanie w prezydenckiej siedzibie było jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogły sobie wyobrazić (i do tego je spotkały!). Jesteście zdziwieni? Ja byłam.
Jakie są przyczyny takiej opinii? Po lekturze Pierwszych dam Francji ośmielę się wysnuć wniosek, iż często chodziło o politykę. Kobiety pełniły funkcję reprezentatywną, towarzyszyły małżonkom podczas oficjalnych wyjazdów, ale nieuchronnie oddalały się od mężów i nie miały prawa wyrażania - czy nawet posiadania - własnej opinii. Oczywiście nie umykało to uwadze dziennikarzy, którzy ochoczo krytykowali każdą z pierwszych dam, niezależnie od jej charakteru: była uległa - źle; ośmielała się wyrazić sprzeciw wobec opinii męża - też niedobrze; publicznie głosiła własne poglądy - absolutnie najgorzej! Wielu kobietom nie odpowiadał także klimat Pałacu Elizejskiego, ale to nie przeszkadzało im we wprowadzaniu w nim zmian. Autor nie pominął nawet tak błahego elementu jak wielokrotna "redekoracja" wnętrz siedziby prezydenckiej - zwykle z powrotem na poprzedzającą tą obecną (w pierwszej klasie liceum uczyłam się nazwy takiego procesu, ale teraz już jej nie pamiętam).

Z niejakim zdziwieniem stwierdziłam, że pierwsze trzy prezydentowe - o czym wspominałam w Obecnie się czyta - były bardzo do siebie podobne, choć zapewne wynikało to z czasów, w których przyszło im żyć. Te pierwsze małżonki charakteryzowały pokora wobec męża, niesamowita wręcz skromność oraz chęć niesienia pomocy uciskanym. Im bliżej czasów współczesnych, tym bardziej niezależne się stawały, tym większą "realną" władzę chciały sprawować. Niemniej właściwie każda pierwsza dama parała się działalnością dobroczynną, angażowała się w pomoc ubogim / niepełnosprawnym / maltretowanym dzieciom / itp., a tym samym zwracała na siebie jakąś uwagę. To mnie urzekło: zyskiwanie sławy dzięki dobrym uczynkom, a nie skandalom czy romansom. Swoją drogą - i nie jest to bardzo odległa dygresja, ponieważ kwestia zdrad i małżeńskich niesnasek pojawia się w Pierwszych damach Francji - uważam, że prezydent to nie byle człowiek, że powinien dawać dobry przykład obywatelom, a tym samym powstrzymywać się od skoków w bok czy głośnych rozstań z partnerką, przynajmniej na czas sprawowania swojej fukncji. Taak tylko piszę...

Pewnym mankamentem recenzowanej książki był chaos. Podział na osiem rozdziałów, z których każdy dedykowany był innej prezydentowej, okazał się dobrym pomysłem, ale treść pozostawała nieuporządkowana. Nieustanne przeskoki w czasie, dygresje i sporo przeróżnych nazwisk co nieco uprzykrzały czytanie. Mieszanie uczucia żywię do licznych przypisów: w Pierwszych damach Francji jest niewiele stron, na których nie ma choć jednego dolnego przypisu zawierającego źródło cytatu (najczęściej biografie pierwszych dam lub prezydentów) czy jakąś uwagę. Początkowo zwracałam na nie uwagę, ale po kilku kartkach stwierdziłam, że nie ma to sensu i zaczęłam czytać tylko te dłuższe.
Jestem natomiast zachwycona estetyką polskiego wydania. Twarda okładka z pięknym zdjęciem i pozłacanymi literkami zwraca uwagę i kusi, by po nią sięgnąć. Na pewno będzie się pięknie prezentować na regale - pod warunkiem posiadania nieco większego rozstawu półek, ponieważ wolumin jest wyższy niż "standardowe" książki. W środku znajdziemy także kilka czarno-białych fotografii przedstawiających bohaterki.

Jak zatem podsumować Pierwsze damy Francji? Jest to bez wątpienia lektura ciekawa i poszerzająca horyzonty. Szczególnie interesująca dla osób zainteresowanych francuskimi prezydentowymi lub choćby jedną z nich. Utwór dotyka właściwie każdego aspektu życia swoich bohaterek, co umożliwia dobre "zżycie" się z nimi, a dzięki pięknej oprawie staje się fajnym prezentem na mamy, cioci czy babci.
Ocena końcowa: 4/6
Polecam: zainteresowanym Francją i tamtejszymi pierwszymi damami

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Muza
 
Tytuł: Pierwsze damy Francji (org. Premières dames )
Autor: Robert Schneider
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 20 maja 2015 r. (premiera: sierpień 2014 r.)
Ilość stron: 384
Recenzja realizuje wyzwania:
1. Wyzwanie czytelnicze 2015 - Książka, której akcja rozgrywa się tam, gdzie chciałabyś pojechać

niedziela, 7 czerwca 2015

Gdzie ta polska wersja? #29


Balthazar - Claudia Gray


Przez setki lat wampir Balthazar był sam - bez sojuszników, bez miłości.
Kiedy zgadza się pomóc Skye Tierney, ludzkiej dziewczynie, która kiedyś uczęszczała do Akademii, nie ma pojęcia, jakie niebezpieczeństwa mu grożą. Nowe umiejętności Skye zwróciły uwagę Redgrave - okrutnych wampirzych władców stojących za zabójstwem Balthazara i jego rodziny przed czterema wiekami. Teraz Redgrave chce użyć mocy Skye dla własnych nikczemnych celów. Balthazar zrobi wszystko, by ich powstrzymać i wywrzeć długo oczekiwaną zemstę na swoim zabójcy. Skye i Balthazar stoją ramię w ramię w tym konflikcie, zbliżają się do siebie - początkowo powoli, później szybciej. Balthazar stwierdza, że jego samotny świat może się wreszcie zmienić.
Co to jest? Piąty tom serii Wieczna noc.
Dlaczego? Na mojej półce leżą cztery dotychczas wydane powieści (oczywiście jeszcze nie przeczytane!). Długo myślałam, że posiadam całą serię, tymczasem Internet oświecił mnie - jest jeszcze piątka. A wierni fani, którzy przeczytali cztery części, na pewno chcą zapoznać się z ciągiem dalszym...
Szanse na wydanie? Niewielkie. Za wyjaśnienie niech wystarczy Wydawca - czyli Amber.

Czytaliście książki Claudii Gray? Mam powody do szybszego sięgnięcia po jej Wieczną noc?
Miłej niedzieli!

piątek, 5 czerwca 2015

Obecnie się czyta #31

Pierwsze damy Francji - Robert Schneider
Literatura faktu w najczystszej postaci. Autor przybliża sylwetki małżonek francuskich prezydentów panujących przez ponad 50 ostatnich lat.
Zaskakujące, jak podobnie zachowywały się trzy pierwsze pierwsze damy (hm, wyszło trochę niejasno, ale chyba wiecie, o co mi chodziło). Żadnej z nich nie zależało na Pałacu Elizejskim czy na władzy - z resztą, czy żona prezydenta ma jakąś realną władzę?W Pierwszych damach Francji demaskowane są przeróżne wady bycia prezydentową.
Czekam niecierpliwie, aż dotrę do bardziej współczesnych francuskich dam :)
Postęp: 39%

Co Wy obecnie czytacie? Zainteresowalibyście się dziejami pierwszych dam Francji?

środa, 3 czerwca 2015

"Miasto niebiańskiego ognia" - Cassandra Clare

Cassandra Clare debiutowała w Polsce względnie dawno temu, jeszcze przed wielkim bumem na młodzieżowe paranormal romance. Swego czasu trylogia Dary Anioła podbiła moje serce, ale jej kontynuacje uważam za mniej udane (nie tyczy się Diabelskich maszyn). W minionym tygodniu czytałam ostatni tom sagi o Clary oraz Jasie i uważam, że... było warto. (Poniższy akapit może zawierać spoilery poprzednich tomów serii - jeśli ich nie czytałeś / czytałaś, ale masz zamiar, przejdź do akapitu trzeciego.)

Jonathan aka Sebastian Morgenstern zdobył Mroczny Kielich umożliwiający mu przemianę Nocnych Łowców w ich mroczne, bezwzględne i ślepo posłuszne przywódcy wersje. Chłopak wraz ze swoją powiększającą się armią atakuje kolejne Instytuty, siejąc zamęt i zniszczenie. Do Nowego Jorku przybywa garstka małoletnich uciekinierów z Los Angeles. Clary, Jace i ich przyjaciele muszą szybko obmyślić plan zniszczenia młodocianego tyrana. A przy okazji uporać się z własnymi - głównie, choć nie tylko sercowymi - problemami.

A my, Nefilim... mamy skłonność do kochania całą duszą. Do zakochiwania się tylko raz, umierania z żalu za utraconą miłością. Mój stary nauczyciel mówił, że serca Nefilim są jak serca aniołów, które odczuwają każdy ludzki ból i nigdy się nie goją. [str. 76]

Lektura Miasta niebiańskiego ognia upłynęła mi bardzo szybko i przyjemnie: głównie za sprawą wartko płynącej akcji i nieraz zaskakujących zwrotów akcji. Kilka razy byłam naprawdę pozytywnie zaskoczona obmyślonym przez autorkę obrotem spraw. Ucieszyłam się też, że w tej części naprawdę niewiele miejsca poświęcono elementom romantycznym - takowe wątki faktycznie są obecne w Mieście niebiańskiego ognia, ale nie przyćmiewają głównej linii fabularnej. Nieco gorzej wypadło zakończenie. Nie chodzi o niedomknięcie wątków, a raczej o wprowadzenie niejako nowych i mniej interesujących. Moim zdaniem to zabieg zupełnie niepotrzebny i troszkę psujący wrażenie końcowe.
Czytając Miasto niebiańskiego ognia można w pełni nacieszyć się (i zachwycić) wykreowanym przez Cassandrę Clare światem Nocnych Łowców. We wcześniejszych tomach nie zwracało to uwagi, ale w tej części czytelnik ma okazję dobrze poznać przeróżne "nefilimowe" organizacje a nawet pojedynczych reprezentantów Instytutów z niemal całego świata. Autorka nie zapomniała także o Podziemnych, którym w tym tomie poświęca się także sporo czasu. Tym samym recenzowana powieść staje się dobrym podsumowaniem dotychczasowej twórczości pani Clare - przynajmniej tej dotyczącej Nefilim.

Jak wspomniałam na początku, Miasto niebiańskiego ognia nastawione jest bardziej na akcję niż na romans, ale relacje pomiędzy "starymi" bohaterami ulegają zmianie. O rozwoju związku Aleca i Magnusa można by napisać spory akapit - głównie o jego dziwnym poprowadzeniu - ale w tej części jego występowanie niespecjalnie mi przeszkadzało. Wadziły mi jednak cytaty z Biblii i patetyczne kwestie wypowiadane przez (przypomnijmy) nastoletnich bohaterów. O ile te pierwsze mają uzasadnienie w szkoleniu Nocnych Łowców, o tyle drugie brzmią po prostu sztucznie. Za to niesamowicie spodobała mi się przeróbka modlitwy "Ojcze nasz" :) (której nie mogę zacytować, ze względu na spoilery).
Z powodów zupełnie dla mnie niezrozumiałych, Mieście niebiańskiego ognia pojawiają się zupełnie nowi bohaterowie. Jest to garstka dzieciaków o dziwacznych (w większości) imionach, zbiegów z Los Angeles, których rolę w całej powieści można streścić jedynie jako "zajawka na nową serię". Ot, autorka nakreśliła sylwetki dwojga młodych ludzi i ich towarzyszy, którzy (prawdopodobnie) odegrają ważniejszą rolę w kolejnych utworach.

Bohaterami nie zawsze są ci, którzy wygrywają. Czasami są nimi ci, którzy przegrywają, ale nie poddają się i nadal walczą. To właśnie czyni ich bohaterami. [str. 95]

Podczas lektury pewną niedogodnością była grubość książki: jakkolwiek ją trzymałam, grzbiet niebezpiecznie się wyginał i groził złamaniem (nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się tego uniknąć). W powieści sporadycznie brakuje myślników oddzielających wypowiedzi od opisu towarzyszących im czynności, co wprowadza lekki zamęt. No i ta nieszczęsna odmiana imienia "Jace"... ale faktycznie, ciężko zapisać to imię w miejscowniku (o kim? o Jace'ie? o Jacie? xD). Chyba dwukrotnie natknęłam się na dziwne przedzielenie tego imienia na dwie linijki (Jace'[enter]a) - ale to naprawdę detale, zanikające w całej objętości powieści.

Miasto niebiańskiego ognia to, moim zdaniem, najlepsza część serii Dary Anioła - przebiła nawet moje pozytywne wspomnienia związane z pierwszymi trzema tomami. Cieszy duża ilość akcji, mało romansu, dynamiczny rozwój wydarzeń i - wreszcie - prawdziwy dramatyzm niezwiązany z leczeniem złamanego serca. Wspaniałe zakończenie dobrej serii. Teraz pozostaje mi czekać na kolejne trylogie pióra Cassandry Clare :)
Ocena końcowa: 5/6
Polecam: fanom młodzieżowych powieści akcji zaznajomionym z Darami Anioła (nie zaszkodzi też znajomość Diabelskich maszyn)

Tytuł: Miasto niebiańskiego ognia (org. The City of Heavenly Fire)
Autor: Cassandra Clare
Seria: Dary Anioła #6
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: 24 września 2014 r. (premiera: maj 2014)
Ilość stron: 702
Recenzja realizuje wyzwania:
1. Książkowe wyzwanie 2015 - W tytule jest nazwa miasta
2. Wyzwanie czytelnicze 2015 - Książka, w której znajduje się trójkąt miłosny

poniedziałek, 1 czerwca 2015

TOP 5 dziecięcych bohaterów książkowych

Witam, witam!
Już od dawna nie odzywałam się do Was w poniedziałki, a że ten konkretny poniedziałek jest dniem szczególnym... wpis musiał się pojawić.

Z okazji Dnia Dziecka wszystkim dzieciom - tym mniejszym i większym - życzę wszystkiego dobrego, spełnienia marzeń, zdrowia, pieniędzy, samych fajnych książek, tylko dobrych chwil... i wszystkiego, co tylko chcecie.

Z okazji 1 czerwca przygotowałam dla Was ranking moich ulubionych bohaterów dziecięcych. (Okrutnie żałuję, że nie zdążyłam przygotować czegoś takiego z okazji Dnia Matki...) Uprzedzając pytania, jako dzieci traktuję bohaterów poniżej 15. roku życia.
Zaczynajmy!

Na pierwszy ogień niech pójdą wyróżnienia specjalne. Są to dwa dodatkowe miejsca, które postanowiłam przyznać dzieciom, których dorastanie przyszło mi oglądać najdłużej. Z tegoż powodu są mi wyjątkowo bliskie i po prostu muszą zostać wspomniane. Są to:

Ania Shirley (l. 11) z serii Ania z Zielonego Wzgórza - Lucy Maud Montgomery
    Jestem pewna, że nieraz wspominałam, iż uwielbiam książki pani Montgomery. Początkowo nie przepadałam za rudą, pyskatą dziewczynką z warkoczykami. Z czasem okazało się, że "agresja" to tylko zasłona dymna, pod którą Ania skrywała wrażliwe wnętrze. Lektura dalszych przygód rudowłosej sierotki ukazała niesamowitą zmianę w jej charakterze i dała mi nadzieję, że i ja - ze swojego dziecięcego nieogranięcia - wyrosnę na kobietę "wartościową".

Hermiona Granger (l. 11) z serii Harry Potter - J.K. Rowling
    Nastoletniej czarownicy, przyjaciółki słynnego czarodzieja w okrągłych okularach, chyba nikomu przedstawiać nie muszę. Od samego początku niejako się z nią utożsamiałam - obydwie lubiłyśmy się uczyć, czytać książki, spędzać czas w bibliotece i błyszczeć wiedzą. Podobnie jak Ania, także Hermiona stała się dla mnie swego rodzaju autorytetem: pozostawała w cieniu Harry'ego, ale wiernie go wspierała; dużo czytała i sporo się uczyła, ale potrafiła wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce; dzielnie zniosła prześladowania związane ze swoją innością, choć nieraz miała naprawdę pod górkę. No i w filmach gra ją Emma Watson ;)

Okej, wyróżnienia przyznane, przejdźmy zatem do Wspaniałej Piątki.

5. Ciri (wł. Cirilla Fiona Elen Riannon, l. ~8) z Sagi o Wiedźminie - Andrzej Sapkowski
    Białowłosa dziewczynka, sierota, królewna Cintry i wnuczka wpływowej władczyni. Mimo swojego królewskie pochodzenia bierze udział w morderczych treningach, by zabijać potwory i być taka jak Geralt (tytułowy Wiedźmin). Stawia miecz i walkę ponad jedwabne suknie i wygodne życie. Gdy czytałam o jej przygodach, zachwycałam się jej odwagą, determinacją, uporem czy sprytem. Teraz wprawdzie niewiele pamiętam z siedmiotomowej sagi pióra pana Sapkowskiego, ale postać Cirilli wciąż żywo widnieje w moich wspomnieniach. Co dość istotne, Ciri nie jest główną bohaterką Sagi o Wiedźminie - pozostaje postacią ważną, ale jednak drugoplanową.

4. Rue (l. 12) z Igrzysk Śmierci - Suzanne Collins
    Dwunastoletniej uczestniczki Igrzysk nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu! Niesamowicie ubolewałam nad losem, jaki spotkał to urocze dziecko. Odważna i zaradna dziewczynka zawładnęła moim sercem, choć nie miałam okazji zbyt dobrze jej poznać. Rue ma przede mną mnóstwo tajemnic (choćby co zrobiła, że zdobyła aż tyle punktów po teście umiejętności?) i żałuję, że ich już nie rozwiążę.

3. Jon Snow (l. 14) z Pieśni Lodu i Ognia - George R.R. Martin
    Odważny i zaradny bękart Eddarda Starka. Gdyby nie to, że "nic nie wie" (i w serialu ma minę wiecznego cierpiętnika z wiecznie otwartymi ustami... sorry, Kit Harrington nie podoba mi się w tej roli), mógłby znaleźć się w tym rankingu wyżej. W Winterfell nie miał łatwego życia, gdyż Catelyn Stark go nienawidziła. Gdy wyruszył na Mur, trafił jakby z deszczu pod rynnę, znalazł się wśród degeneratów, ale udało mu się zdobyć tam przyjaciół. Wokół jego osoby narosło wiele legend; głównie dlatego, że chyba nikt z żyjących bohaterów sagi nie zna tożsamości matki Jona.
    Nie mam pojęcia, jak potoczyły się jego dalsze losy (nie czytałam Uczty dla wron, czyli czwartego tomu sagi i nie oglądałam serialu, w którym Jon jest notabene dużo starszy), ale mam nadzieję, że Jon się trzyma. Tak jak Sam, który już kilka razy wywinął się z objęć śmierci... do tej pory nie wiem jakim cudem :P

2. Arya Stark (l. 9) z Pieśni Lodu i Ognia - George R.R. Martin
    Waleczna, najmłodsza latorośl z rodu Starków. Podobnie jak w przypadku Jona, nie znam jej losów ponad to, czego dowiedziałam się z pierwszych trzech tomów, ale wierzę, że ona także przeżyje do końca. Mała zwinna "Łasica" miałaby ogromne szanse - przynajmniej w moim odczuciu - na zdobycie korony, gdyby tylko obrała sobie to za cel. Aryę lubię zdecydowanie najbardziej spośród dzieciaków z Winterfell. Imponuje mi jej odwaga. Gdyby żyła w nieco innych realiach, mogłaby być idealną Walkirią czy Amazonką (ewentualnie panią generał czy od biedy feministką). Mocno trzymam za nią kciuki :)

No i miejsce pierwsze. Zanim zobaczycie, kogo wybrałam, spróbujcie zgadnąć.

Macie już swojego typa? Zobaczmy zatem, kto znalazł się na zaszczytnym pierwszym miejscu TOP 5 dziecięcych bohaterów książkowych....


1. Edilio Escobar (l. 13/14) z GONE: Zniknęli - Michael Grant
    Oczywiście boski Edilio. Pochodzący z Hondurasu ubogi chłopak, przed nadejściem ETAPu nieposiadający szerokiego grona przyjaciół. Im dalej w serię, tym bardziej imponował mi swoim opanowaniem, silną wolą, siłą przebicia, a także umiejętnościami przywódczymi i organizacyjnymi. Uważam Edilia za jeden z filarów dzieciaków z ETAPu - to do niego można było się zwrócić, gdy nikt inny nie potrafił udzielić pomocy. Samotnie może niewiele by zdziałał, ale bez niego - lub kogoś porównywalnego do niego - życie w odizolowanej od świata zewnętrznego strefie byłoby znacznie gorsze. Edilio w moich oczach ma tylko jedną sporą wadę (i nie są to wybuchowość ani niecierpliwość - w moim odczuciu te cechy się go nie tyczą), którą zachowam jednak w tajemnicy - jeśli przeczytacie / przeczytaliście GONE: Zniknęli, na pewno będziecie wiedzieć, o czym mówię.
    Stety niestety, seria GONE nie doczekała się jeszcze filmowej ani serialowej adaptacji. Więc nie mogę wrzucić żadnego "zdjęcia" Edilia. Ale mogę pokazać Wam, kogo widziałabym w tej roli (szkoda tylko, że Diego Luna ma już.... hmmm... 35 lat... i jakoś nie widzę go w roli trzynastolatka :c Chociaż...)



Uff, to już koniec rankingu!
Podczas przygotowań do tego wpisu uświadomiłam sobie, jak niewiele postaci dziecięcych przewija się w czytanych przeze mnie książkach. W większości czytam o licealistach (albo, konkretniej, licealistkach) tudzież młodzieży w tym przedziale wiekowym lub osobach dorosłych. Autorom jest dzięki temu dużo łatwiej: przynajmniej nie przypisują dzieciom przesadnie dojrzałych kwestii dialogowych czy ról społecznych (jak w Pieśni Lodu i Ognia).
Ze względu na słabość mojej pamięci, nie brałam pod uwagę lektur z okresu szkoły podstawowej (i po trosze gimnazjalnej), w których faktycznie to dzieci były głównymi bohaterami i odgrywały pierwsze skrzypce. Ciężko mi przywołać treść większości lektur, co dopiero występujące tam postaci. Spróbujmy... Tosia z Plastusiowego pamiętnika, Nemeczek i Borys z Chłopców z Placu Broni, Adaś Jagódka (czy Niezgódka?!) z Akademii Pana Kleksa... Taa, pamięć ludzka bywa ulotna.


Oczywiście ranking jest sprawą całkowicie subiektywną. Więc przy jego okazji pytam:
Jaka jest Wasza ulubiona dziecięca postać w literaturze?
Dobrego tygodnia!